...przekroczyłem drzwi w pełnym napięciu i gotowości. Z pewnością nie spodziewałem się czerwonych świateł, dyskotekowej kuli podwieszonej pod sufitem i oprawy muzycznej w postaci brodatego jegomościa za syntezatorem oraz młodej Turczynki przy mikrofonie. Dźwięki wykonywane przez nich sprawiły, że poczułem się jak w surrealistycznym śnie, w którym arabeski grano w każdym pubie.
Przy jednym ze stolików siedziało już dwóch poznanych przeze mnie wcześniej panów, Hacan i Yusuf.
- A gdzie jest Tahir?
- Musiał już jechać, bardzo wcześnie zaczyna pracę.
Abay odsunął mi krzesło. Usiadłem wręcz machinalnie, wciąż lekko zszokowany. Naprawdę myślałem o tym, że mam przy sobie scyzoryk?
Stół uginał się pod ciężarem jedzenia. Zważywszy na to, że znajdowało się na nim dosłownie kilka półmisków i cztery kufle piwa, nie świadczyło to najlepiej o tureckich meblach...
Zerknąłem na półmiski. Jeden z nich zawierał solone pistacje i orzechy laskowe, pełniące identyczną funkcję, jak orzeszki ziemne w częściach Europy wysuniętych dalej na zachód. W drugim z radością dostrzegłem bardzo lubianą już przeze mnie wędzoną wołowinę. Zawartość trzeciego nieco mnie zastanawiała - drewniane patyczki obklejone były bliżej niezidentyfikowaną przeze mnie substancją, która przy bliższym kontakcie okazała się smażonym serem.
Hacan uwielbiał zasypywać mnie pytaniami.
- Krzysiek, jak podoba Ci się turecka muzyka? Co sądzisz o tureckich dziewczynach? Czy Stambuł to ładne miasto? Jak Ci się podoba?
Wobec takiego słowotoku chwilami byłem wręcz bezradny, choć walczyłem dzielnie. Z niewielką ulgą przyjąłem moment, w którym Hacan zamilkł, ale z niepokojem zauważyłem, że wszyscy moi współtowarzysze patrzą na mnie wyczekującym wzrokiem. Nie miałem pojęcia o co może im chodzić, więc się rozejrzałem.
Po mojej lewej stronie stała młoda kobieta - niespecjalnie urodziwa, ale jej specyficzne, wschodnie ruchy zdecydowanie dodawały jej powabu. Gdy tylko spojrzałem, wyciągnęła w moją stronę dłoń. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że przy odrobinie szczęścia przyglądający się scenie Turcy nie rozszarpią mnie na strzępy, jeśli zrobię coś wbrew zwyczajom. Przynajmniej nie w pubie.
Powoli wyciągnąłem rękę i uścisnąłem dłoń dziewczynie, skłoniliśmy się sobie lekko. Gdy oderwałem swoją dłoń, ona ruszyła w stronę Hacana siedzącego obok mnie. Odetchnąłem z ulgą, że udało mi się zdać "turecki egzamin".
Po chwili podeszła następna dziewczyna, a po niej jeszcze trzecia, rytuał za każdym razem się powtarzał. Panowie przy moim stoliku szeptali między sobą coś w niezrozumiałym dla mnie języku - czasem bardziej gorączkowo, gdy kobieta odznaczała się bardziej zapierającą dech w piersiach urodą, potem znów spokojniej, gdy dziewczyna nie wyglądała najpiękniej. Dla mnie najbardziej niesamowite było to, że praktycznie w każdym momencie rozumiałem temat rozmowy, nie znając zupełnie języka...
Piąta z kolei dziewczyna przywitała się ze wszystkimi przy stoliku, ale czułem, że coś jest inaczej. Po chwili poczułem, że ktoś jest za mną i delikatnie ociera się o mój kark, muskając mi od czasu do czasu włosy. Panowie przy stoliku wyszczerzyli zęby.
- Podobasz się jej, chce cię poderwać. - rzucił Hacan.
- Nie można okazać tego jakoś prościej? Powiedzieć, zamrugać? - spytałem szeptem, lekko uginając się pod naporem ciepłego ciężaru z tyłu.
- Nieznajoma dziewczyna ociera się o ciebie, a ty pytasz, czy nie mogłaby przekazać czegoś prościej?!
- Obawiam się, że nasze kultury się trochę różnią.
W tym momencie dziewczyna przestała się o mnie ocierać i odeszła kawałek na bok.
- Wolno ci ją teraz pocałować w rękę.
Chwyciłem jej dłoń prawą ręką, ale ona złapała mój lewy nadgarstek, przyglądając się biało-czerwonej frotce, a na jej twarz pomalutku wypłynął rumieniec zażenowania.
- Aaaa... Polonya... - odeszła po cichutku zmieszana, jakby zdała sobie sprawę z tego, że nie zrozumiem żadnego wypowiedzianego przez nią słowa.
Moi współtowarzysze podziwiali jeszcze panią siedzącą przy stoliku obok nas (wytatuażowana, roznegliżowana pani z silikonem w niektórych częściach ciała nie jest popularnym widokiem w Konstantynopolu), po czym ruszyliśmy w drogę. Tym razem pożegnanie wydało mi się już znacznie mniej dziwne - wyglądało na to, że taki faktycznie jest zwyczaj i nie natrafiłem na specyficzną grupkę. Raz jeszcze wsiadłem do samochodu Abaya, który (przypomnę, po trzech piwach) tym razem zatrzymał się na uliczce otoczonej z obu stron nowoczesnymi budynkami, stylizowanymi jednak na południowe kamienice. Z pewną dozą nieśmiałości wyciągnąłem swój plecak z furgonetki i poszedłem za Abayem na górę, ale szybko porzuciłem lęk. Mieszkanie spokojnie mogłoby znajdować się w zachodniej części Europy, do całości nie pasował tylko jeden detal: toaleta, tradycyjna turecka dziura w podłodze. Kranik na wysokości łydki znajdował się jednak w zaskakująco dobrym stanie i nawet wiaderko było ozdobione jakimiś wzorami...
Abay włączył jakiś kanał komediowy ("jest po rosyjsku, więc pewnie obaj zrozumiemy!"), po kilkunastu minutach wspólnego oglądania udał się na spoczynek, zostawiając mi jednak wcześniej talerz pełen arbuza.
Moje oczy już się kleiły. Oparłem się o ścianę i jedząc pysznego, pachnącego słońcem południa arbuza rozkoszowałem się swoim położeniem. Słuchałem śpiewu szalonych świerszczy, do których po niedługim czasie przyłączył się imam. Jego skrzecząca modlitwa z głośników minaretu niosła się echem po zamarłym mieście. Dopiero świadomość, że to już fadżr (modlitwa odmawiana o świcie, przed wschodem słońca) skłoniła mnie do odstawienia talerza. Niemal od razu zapadłem w błogi, lecz krótki sen.
Cztery godziny snu wydały mi się być luksusem, jakiego nie zaznałem od Salonik. Niestety, Abay szedł już do pracy - ja zresztą musiałem szybko wrócić do kraju...
Nasmarowałem się olejkiem z mocnym filtrem i wróciłem do pokoju. Okazało się, że lekko zachlapałem koszulkę, więc ze śmiechem ją zmieniłem, by wyglądać jak najlepiej. Gdybym tylko później wiedział, jak zła była to decyzja!
Abay jadąc do pracy podrzucił mnie w pobliże głównej drogi wychodzącej z miasta, bym jak najszybciej mógł się stamtąd wydostać.
Wiedziałem, że nie pójdzie lekko, więc moim postanowieniem było dotarcie choćby do Edirne, przy granicy z Bułgarią. Słońce wprawdzie nie paliło tak, jak w Macedonii, ale termometry umieszczone w cieniu wciąż wskazywały grubo ponad czterdzieści stopni. Samochód podrzucił mnie jeszcze kilka kilometrów bliżej granic miasta. Szedłem wzdłuż głównej drogi, od której bił żar - bo cóż mi pozostało?
Po morderczej godzinie udało mi się przycupnąć na rozjeździe, z którego jedna droga prowadziła do Edirne, a druga z powrotem do granicy z Grecją. Jak poinformowali mnie przechodnie, nie był to główny szlak prowadzący do Bułgarii. Postanowiłem jednak czekać na osobę, która mogłaby mnie zabrać.
I udało się, po kolejnej godzinie w słońcu zatrzymał się kolejny, biały Mercedes. Bijące ze środka zimno momentalnie mnie orzeźwiło, a Turek zapowiedział, że "wprawdzie nie jedzie do samego Edirne, ale kawałek od miasta". Dla mnie bomba.
Ruszyliśmy na północny zachód. Ponad dwadzieścia cztery godziny bez stopa wydały mi się wiecznością, ze względu na ogrom wrażeń, jaki mnie spotkał. Nie mogłem mieć pojęcia, że tak szybko nadejdą kolejne...
Wprawdzie tureckie drogi są jednymi z najlepszych, po jakich miałem okazję jechać, jednak rozpędzający się coraz bardziej Mercedes wzbudzał we mnie uczucie niepokoju. Nie było ono jednak silne... a przynajmniej nie do momentu, gdy kierowca odebrał komórkę jadąc dwieście dziesięć kilometrów na godzinę. Przerwał rozmowę na chwilę, gdy chciałem zapiąć pasy.
- Po co? - syknął - Jesteśmy w Turcji, nie musisz mieć zapiętych pasów.
Z ulgą przyjąłem moment, w którym zwolnił i wjechał na rampę, po czym odkleił się na chwilę od słuchawki.
- Muszę cię tutaj wysadzić. Jesteśmy blisko Edirne, to jakieś sto dziesięć kilometrów.
- Eeee... Cóż, dziękuję przynajmniej za podwózkę i za pomoc w opuszczeniu Stambułu.
Podaliśmy sobie ręce, po czym wysiadłem. Słońce wciąż niemiłosiernie paliło, a tym razem doszedł jeszcze wiatr od stepu. Czyniąc jakieś nieprawdopodobne kombinacje, osłaniając kartkę przed wiatrem, starałem się pokazywać ją kierowcom wyjeżdżającym na płatną autostradę.
Bardzo długo stałem w miejscu. Niemal cały ruch z okolicznego miasteczka kierował się do Stambułu. Zatrzymał się jednak kierowca ciężarówki...
- Czy ty chcesz się dostać do Edirne?
- Tak, przynajmniej do...
- Aha - przerwał mi kierowca, zupełnie nie zważając na to, co chcę powiedzieć - bo widzisz, jadę do Sofii, więc tylko przemykam obwodnicą. To cię pewnie nie satysfakcjonuje.
- Ja... - nie zdążyłem nic powiedzieć, bo kierowca mi pomachał, zostawiając mnie na środku drogi niemal ze łzami w oczach i odjeżdżając. Nie musiałem jednak czekać długo, bo po chwili przyjechała... laweta.
Z ustaleń dokonywanych przez nas na migi wyniknęło, że laweta jedzie do pierwszego postoju na autostradzie, w stronę Edirne. Przyjąłem to z radością, licząc na to, że tam ruch może okazać się nieco większy, a ja szybciej dostanę się pod bułgarską granicę. Krótka podróż upłynęła nam w niezwykłym ścisku...
Po kilku minutach wysiadłem na postoju. Miałem zamiar schować na chwilę kartkę, by przejść w stronę jakiegoś miejsca, w którym mógłbym złapać samochód. No właśnie, miałem zamiar, bo nie zdołałem przejść nawet dwóch kroków, gdy...
- Edirne? Przyjacielu, chcesz dostać się do Edirne? - podszedł do mnie dość młody człowiek. Na oko dałbym mu 26, góra 27 lat. Jego ciemna - jak na Turka - karnacja kontrastowała w jakiś absurdalny sposób z jasną koszulą.
- Prawdę mówiąc chcę dostać się jak najbliżej bułgarskiej granicy, wracam do Polski...
- Czyli Edirne ci odpowiada?
Zamrugałem. Chłopak wyraźnie wpatrywał się we mnie jak w zagubioną atrakcję turystyczną, której koniecznie trzeba pomóc trafić we właściwe miejsce.
- Tak, chyba tak...
Chłopak klasnął w dłonie z zadowoleniem.
- Mój przyjaciel za chwilę będzie jechał w okolice Edirne, z chęcią cię podwieziemy! Chodź, przyjacielu!
Poszedłem za chłopakiem do knajpy znajdującej się na postoju. Zostałem obrzucony niezwykle badawczymi spojrzeniami, a mój nowy znajomy zaprowadził mnie do stolika, przez cały czas niemal podskakując z przejęcia.
- To jest mój tata, a to jest mój przyjaciel, kierowca, który zaraz jedzie pod Edirne. - przedstawiliśmy się sobie z nieco starszymi panami, a gdy z powrotem usiadłem, okazało się, że przede mną stoi herbata w charakterystycznej szklaneczce o doskonale mi już znanym kształcie.
- Przyjacielu, czy jesteś głodny?
- N... nie - wyjąkałem, po raz kolejny zaskoczony gościnnością. Kierowca wpatrywał się we mnie ciemnobrązowymi oczami. Połączenie takich oczu z bardzo ciemną skórą sprawiało znacznie mroczniejsze wrażenie, niż w przypadku typowego mieszkańca Afryki.
- Jest Kurdem. - powiedział chłopak, widząc moje zaciekawione spojrzenie - Pochodzi z terenów Turcji, ale z irańskiego pogranicza. Nie martw się! Kurdowie są bardzo przyjaźnie nastawieni!
Zastanawiałem się, czy naprawdę rzuciłem spojrzenie, jakbym myślał, że ktoś usiłuje zrobić mi krzywdę. Po dopiciu trzeciej herbaty poszliśmy na parking.
- To ten. - chłopak wskazał mi samochód, a ja usłyszałem tylko gruchot mojej szczęki lądującej na asfalcie. Cysterna?!
Kierowca spojrzał na moje buty, jeszcze raz na swój samochód, po czym wspiął się po schodkach i wyciągnął gazetę, którą rozłożył na podnóżku siedzenia pasażera. Po chwili zrozumiałem jego troskę - wnętrze kabiny pokrywały przeróżne dywaniki i ozdoby, ja również nie chciałbym ich ubrudzić. Ku mojemu zaskoczeniu, w kabinie znalazło się nas trzech - kierowca, ja i... chłopak, który znalazł mnie na postoju.
- Przyjacielu, czy jesteś zrelaksowany?
- Tak - odparłem, czując mój rosnący, wewnętrzny dług wdzięczności.
Cysterna mknęła na północny zachód, w stronę coraz niżej świecącego słońca. Chłopak zagadywał mnie co chwilę, nader często pytając, czy nie jestem głodny, czy nie jestem zmęczony, czy jestem zrelaksowany.
Nagle wyprzedziła nas inna ciężarówka. Tir na polskich numerach...
- O, ciężarówka z polską rejestracją, moi ludzie. - zażartowałem.
Kierowca i chłopak spojrzeli się błyskawicznie po sobie. Kierowca mocno przyspieszył, a ja zastanawiałem się, czy to dobra decyzja.
- Otworzę okno, spytaj go, czy nie jedzie do Polski. - kierowca tira wyraźnie nie żartował. Prędkościomierz podskoczył z 90 do ponad 110 kilometrów na godzinę...
Gdy zrównaliśmy się z polską ciężarówką, pomachałem mężczyźnie, który ją prowadził. Przez chwilę mnie nie zauważał, ale w końcu spojrzał w bok, a następnie otworzył okno.
- Dzień dobry! - krzyknąłem próbując przekrzyczeć pęd powietrza, używając języka polskiego po raz pierwszy od Słowacji.
- Dzień dobry... - odparł zaskoczony kierowca, nieprzywykły do prowadzenia konwersacji pomiędzy pędzącymi ciężarówkami.
- Czy jedzie pan w stronę Polski?
- Oj, niestety. Jadę do Edirne, po czym zawracam i jadę do Ankary.
- I nie zna pan nikogo, kto by teraz gdzieś stąd jechał?
- Nie, niestety nie. - w tym momencie znad jego krocza ujawniła się młoda, zdziwiona brunetka. Kiwnąłem kierowcy ze śmiechem ręką, a ten zamknął szybę. Po chwili zacząłem tłumaczyć stropionym współtowarzyszom podróży moją rozmowę.
Zatrzymaliśmy się dwadzieścia kilometrów przed Edirne, na kolejnym postoju. Kierowca i chłopak pomogli mi wyciągnąć rzeczy z kabiny, po czym... poszliśmy na herbatę.
- Przyjacielu, czy jesteś głodny?
- Troszkę, ale naprawdę nie ma potrzeby... - nie zdążyłem skończyć tego zdania, bo przed moim nosem wylądowała gęsta, zawiesista potrawka. Obaj mężczyźni wstali.
- Przyjacielu, jedz i niczym się nie przejmuj. Będziemy za kilka minut.
Z braku lepszych zajęć zabrałem się za potrawkę pomidorowo-ciecierzycową, a jeden z pracowników knajpki postawił obok koszyk pełen chleba. Nie licząc chińskich zupek - pierwszy, porządny ciepły posiłek od Serbii...
Talerz potrawki niebezpiecznie zbliżał się do końca, gdy panowie wrócili.
- Złapaliśmy ci stopa! - chłopak przestępował z nogi na nogę, wyraźnie ucieszony - Właściciel tego przybytku będzie jechał o dziewiętnastej do Edirne, więc chętnie podrzuci cię do centrum miasta!
Nie byłem w stanie wyrazić swojej wdzięczności za to wszystko. Spytałem chłopaka, jak mogę się mu odwdzięczyć, a ten wzruszył tylko ramionami.
- Po prostu ugość kiedyś wędrowca, dobrze? - chłopak i kierowca pocałowali mnie po dwa razy na pożegnanie - Trzymaj się, przyjacielu! Wracaj bezpiecznie!
Spojrzałem na zegarek. Miałem jeszcze pół godziny, więc postanowiłem skorzystać z lokalnych dobrodziejstw cywilizacji w postaci bezprzewodowego internetu. Kilka minut po dziewiętnastej parę osób ruszyło w stronę furgonetki. Poszedłem nieśmiało, ale kierowca wyraźnie zachęcił mnie ręką, bym wsiadł razem z nimi. Wrzuciłem swój plecak na pakę i po raz ostatni tego dnia ruszyłem cudzym samochodem w podróż.
Sześć osób - kierowca i ja na siedzeniach, młoda dziewczyna i trzech mężczyzn na pace - błyskawicznie zbliżało się do Edirne. Próbowali porozumieć się ze mną za pomocą słów, ale niestety - z pomocą znów przyszła gestykulacja. Zrozumiałem, że dziewczyna pyta mnie skąd jestem, podniosłem więc rękę z uśmiechem.
- Polonya.
- Aaa, Polonya? Yakshemash! - wyszczerzyła zęby.
- Evet! Iyi! - pochwaliłem ją z radością, używając mojego niezwykle ograniczonego tureckiego słownictwa. Kierowca spojrzał na nas i pokręcił głową z politowaniem, po czym wziął głęboki wdech i sam spróbował coś powiedzieć po polsku.
- KU*WA.
Jednocześnie wytrzeszczyłem oczy i wybuchnąłem śmiechem. Kierowca jednak nie ustawał w swoich wysiłkach, a jego obfity wąs wręcz lekko falował, gdy ten wypowiadał kolejne głoski.
- PI*DA.
Jeden z młodych mężczyzn wytłumaczył mi na migi, że spotkali kiedyś jakiegoś Polaka, a to były jedyne słowa, które udało im się zapamiętać w naszym języku. Cóż.
Dwie doby w Turcji kompletnie odmieniły moje życie, więc gdy wysiadałem z furgonetki w centrum Edirne, uśmiechałem się do wszystkich i wszystkiego. Mina odrobinkę mi zrzedła, gdy zobaczyłem, jak nisko na niebie znajduje się już słońce, ale postanowiłem iść przed siebie, a choć wielu napotkanych hotelarzy proponowało mi nocleg, ze smutkiem musiałem odmawiać...
Przeszedłem starym mostem nad Tuncą i zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca na spoczynek - w miarę możliwości z wodą. Wiedziałem, że nie ma sensu opuszczać na tę noc prawdopodobnie najuczynniejszego kraju, w jakim do tej pory miałem okazję przebywać...
Na wąskiej drodze prowadzącej w stronę granicy znalazłem rozpadającą się stację benzynową z czymś, co przypominało sklepik. Uznałem, że warto spróbować - przed stacją siedział jegomość, który na oko mógł mieć maksymalnie trzydzieści lat...
- Czy mówi pan może po angielsku?
- Tak. W czym mogę pomóc?
- Czy mógłbym u pana kupić butelkę wody?
Mężczyzna kazał mi chwilkę poczekać, zniknął na zapleczu, po czym... przyniósł mi na wpół otwartą, dużą butelkę wody i szklankę. Rozmawialiśmy przez dwadzieścia minut - chociaż być może słowo "rozmawialiśmy" jest nadużyciem w obliczu mojego niemal monologu o mojej podróży, który wtedy wygłosiłem...
Poszedłem skorzystać z łazienki znajdującej się z tyłu stacji. Znalazłem schodki prowadzące na górę, na dach budynku znajdującego się przy stacji. Na dworze panował wciąż nieznośny skwar, a wygięta palma w niezwykły sposób opadała na dach. Usiadłem przy murku i oparty o palmę wysłuchałem maghribu (modlitwy o zachodzie słońca), delektując się ostatnimi chwilami tego dnia. Po kilku minutach wróciłem na dół.
- Czy znasz w okolicy jakieś ciche, osłonięte miejsce, w którym mógłbym spędzić tę noc?
Właściciel stacji podrapał się po koziej bródce i wzruszył ramionami.
- Cóż, chyba możesz rozłożyć się w moim garażu.
Zajrzałem do środka: duże, betonowe pomieszczenie zapewniało osłonę przed deszczem i wiatrem, natomiast dwa duże psy siedzące w środku nie zachęciły mnie do wejścia - pomimo tego, że były bardzo przyjaźnie nastawione.
- Czy ty masz ze sobą śpiwór? - właściciel stacji klepnął mnie w ramię, na co spojrzałem na niego być może zbyt surowym wzrokiem.
- Oczywiście, bez niego nigdzie się nie ruszam! - odparłem lekko burkliwym głosem, na co gospodarz lekko się uśmiechnął.
- Na zapleczu jest tapczan, na którym zazwyczaj sypiam. Dziś muszę spędzić jednak całą noc w pracy, więc możesz spokojnie położyć się tam.
Ledwie bełkocząc słowa podziękowania wszedłem do niezbyt czystego pomieszczenia, w którym znalazłem tapczan. Wyglądał, jakby był co najmniej dwukrotnie starszy ode mnie, ale w tym momencie mi to nie przeszkadzało - po raz pierwszy od domu miałem okazję przespać się w warunkach, które można było uznać za komfortowe!
Wyszedłem na zewnątrz, gdzie okazało się, że przybyło jeszcze dwóch mężczyzn.
- O, Krzysiek, właśnie opowiadałem o tobie moim przyjaciołom! Poznałeś już mojego tatę? A to jest Onur.
Przywitałem się z mężczyznami. Tata właściciela stacji otworzył sobie piwo, a sam właściciel zaparzył nam trzem po herbacie. Gawędziliśmy, aż nie ściemniło się całkowicie - trochę po angielsku, trochę po turecku, trochę na migi. W pewnym momencie Onur pokręcił głową i zaczął coś mówić, niezrozumiale dla mnie.
- O czym on mówi? - spytałem po angielsku gospodarza.
- Chodzi o to, że wszyscy trzej urodziliśmy się i wychowaliśmy w Edirne, tu spędziliśmy całe życie. Najdalsze miejsce, w jakim byliśmy, to Kapıkule: dwadzieścia kilometrów stąd. Ja prowadzę tę stację benzynową już od siedmiu lat, a Onur przyjeżdża tu co wieczór i tak mijają nam dni. Nagle, ni stąd ni zowąd, pojawiasz się ty. Ty, który w dziewięć dni odbyłeś niesamowitą podróż i przejechałeś tyle kilometrów, że my trzej razem wzięci nie przejechaliśmy tyle łącznie w życiu - i nie sądzę, byśmy kiedykolwiek przejechali. Niezbadane są koleje losu.
Właściciel co jakiś czas biegał do podjeżdżających pojazdów, by pomóc przy tankowaniu, a Onur i ojciec gospodarza rozmawiali wtedy ze mną na migi. W końcu jednak przyszedł czas pożegnań - starszy pan skończył drugie piwo, po czym uścisnął nam dłonie, wsiadł na rower i odjechał. Onur i gospodarz zniknęli na chwilę na zapleczu, po czym ten drugi wychylił głowę z budynku.
- Chodź, przyjacielu! - zawołał - Czas na wieczerzę!
Budynek wypełniała gęsta woń znajomej dla mnie już pomidorowo-ciecierzycowej potrawki, której smak można określić jako bardzo zbliżony do fasolki po bretońsku. Tym razem ciecierzyca nie została jednak rozdrobniona, w przeciwieństwie do wersji z postoju przy autostradzie...
Nieco nauczony tureckich zwyczajów zasiadłem z panami do stołu. Potrawka była przepyszna, a jako, że na moim talerzu znalazła się największa porcja, obaj mężczyźni skończyli przede mną.
Onur odpoczywał z błogą miną, a gospodarz podszedł do charakterystycznego komputera. Nigdy wcześniej nie miałem okazji znaleźć się na zapleczu stacji benzynowej, więc z tym większą ciekawością go obserwowałem.
- Zbiornik numer cztery ma mało paliwa. - poinformował mnie właściciel stacji - Na jutro zamówiłem dostawę.
Zacząłem się zastanawiać, czy nadjedzie cysterna z moim znajomym Kurdem, ale uświadomiłem sobie, że on woził przecież jogurt.
Onur o coś mnie spytał, ale znów kompletnie nie zrozumiałem jego słów...
- Pyta, czy jako osoba pochodzenia polskiego jesteś Chrześcijaninem.
- Nie wiem. - wzruszyłem ramionami, co spotkało się z niezrozumieniem.
- Nie wiesz, jaką wiarę wyznajesz?
- Nie jestem pewien. Czytałem zarówno Biblię, jak i Koran. Chrześcijaństwo i Islam różnią się zwyczajami kulturowymi, ale powinniśmy spojrzeć prawdzie w oczy: tak naprawdę wierzymy w to samo, a wiele rzeczy jest wręcz bliźniaczych.
- Bliźniaczych?
- No... Weźmy taki Ramadan. Zaczyna się pojutrze, prawda?
- Tak.
- Trwa przez miesiąc, w trakcie którego dobry Muzułmanin wyrzeka się jedzenia od wschodu do zachodu słońca?
- Jedzenia i picia.
- Po miesiącu postu następuje święto dziękczynienia Allahowi przez Muzułmanina?
- Tak.
- W Chrześcijaństwie istnieje bardzo podobne święto, w którym dziękuje się Bogu za zbawienie. Święto poprzedzone jest miesiącem postu, w trakcie którego wyrzekamy się wybranej przez nas rzeczy, by wzmocnić ciało, ducha, moralność i dyscyplinę. Nazywamy je Wielkanocą.
Czas upływał nam na różnych, przyjemnych rozmowach. W pewnym momencie zorientowałem się, że wybiła pierwsza trzydzieści, przeprosiłem więc panów i życzyłem im dobrej nocy. Nie zdążyłem nawet dobrze ułożyć się w śpiworze, gdy Morfeusz wyciągnął po mnie swoje ręce...