wtorek, 4 listopada 2014

Stambuł 2012 - 1. Niepewność (PL)

Budzik zadzwonił wcześniej, niż zwykle. Już praktycznie machinalnie sięgnąłem ręką, by go wyłączyć. Otworzyłem lekko oczy, by ujrzeć jasne, bezchmurne niebo przez okna w moim dachu. 5:30. Już czas.

Usiadłem na łóżku. Ssanie w żołądku, które narastało od dobrych kilku dni osiągało właśnie swoje apogeum. Lekko drżącymi rękami sięgnąłem po mapę i chyba dwusetny raz bezwiednie przesunąłem po niej wzrokiem. Naprawdę zamierzam to zrobić? Zeszłoroczna wyprawa wydała mi się spacerkiem przez park miejski w porównaniu z... no właśnie - jak miałem nazwać nie zawsze przyjazną Serbię, postapokaliptyczną Bułgarię czy muzułmańską Turcję, skoro rok wcześniej nie czułem się za dobrze na Łotwie?

5:45. Spojrzałem na łóżko i pomyślałem, że jest jeszcze bardzo wcześnie, więc może by tak...
Zimny prysznic zmył ze mnie tę myśl, uspokoił też nieco moje rozedrgane ręce. Jeszcze tylko ostateczne dopakowanie się, okulary przeciwsłoneczne, legendarna saszetka, paszport - i w drogę.
Wyjechałem godzinę później, niż planowałem. Wsiadłem w tramwaj na Plac Zawiszy, potem w autobus na Okęcie i autobus w stronę Wólki Kosowskiej (którego połowa pasażerów była Wietnamczykami, a połowa Chińczykami). W żadnym z tych środków transportu nie znalazło się za dużo miejsca na mój ciężki plecak, ale nawet obeszło się bez złośliwych komentarzy towarzyszy podróży.
Kiedy wysiadłem z autobusu kilka przystanków za Jankami, była 9:50. Jeszcze lekko drżącymi rękami wypisałem markerem pierwszą kartkę (Radom/Kraków). Kilka głębszych oddechów i kartkę wyciągnąłem punktualnie o dziesiątej. 10:10 - start!

Moim pierwszym "łupem" padł samochód jadący do Radomia, prowadzony przez miłą panią po czterdziestce. No właśnie - miłą, ale... chyba trochę za bardzo gadatliwą. Nieustannie opowiadała o swoim mężu, synach i jej wyprawach. Kiedy odpowiedziałem na jej pytanie jaki jest mój cel... nie uwierzyła. Z pewną ulgą opuściłem jej samochód na obrzeżach Radomia.
Upał stawał się nie do zniesienia (z pewną trwogą pomyślałem o tym, że jadę tak daleko na południe, jak jeszcze nigdy nie byłem). Nigdzie nie było ani skrawka cienia, więc musiałem stanąć w pełnym słońcu. Na szczęście nie czekałem zbyt długo, bo po chwili zatrzymał się samochód z... dwoma autostopowiczami w środku. Gosia i Szymon wracali z Open'era - bo co z tego, że był już wtorek, a festiwal skończył się w sobotę.

Wyluzowana właścicielka samochodu wysadziła nas pod Skarżyskiem. Zgodnie uznaliśmy, że nie ma sensu łapać stopa we trójkę, więc zostawiłem autostopowych kolegów na przystanku, a sam cofnąłem się pół kilometra na poprzedni. I znów minęło tylko kilka chwil.
Tym razem zatrzymał się biały mercedes z przyciemnianymi szybami. Trochę oniemiałem, bo nie byłem pewien, czy on na pewno zatrzymał się z mojego powodu. Okazało się jednak, że tak - i najdłuższą "polską" jazdę zaliczyłem w niezwykle komfortowych warunkach. Wysiadłem na przedmieściach Krakowa - i to był błąd, bo trzeba było wjechać do miasta (kierowca powiedział, że wjeżdża od drugiej strony). Półtorej godziny kosztowało mnie wyjście ze Słomników, znalezienie jakiegoś sensownego miejsca i zaczajenie się na następny samochód.

Nie miałem pojęcia, co napisać na następnej kartce. Kraków? To nie miało sensu. Słowacja? Chyba jeszcze mniej... W końcu widząc wielki znak informujący o stacji benzynowej znajdującej się w odległości siedemnastu kilometrów napisałem dwie literki, które miały symbolizować nazwę wielkiego koncernu. Minęło piętnaście minut i ktoś się nade mną zlitował - następny nowiutki mercedes (a ja zacząłem się zastanawiać, jak to w sumie jest w tym kraju). To nie była długa przejażdżka - z przedmieść Krakowa wprost na Grzegórzecką... Ostatni kierowca poradził mi, bym udał się tramwajem w stronę pętli, której nazwy nie mógł sobie przypomnieć. Spytałem go, czy chodzi mu o Borek Fałęcki - zaskoczony odparł, że tak.
Przesiadłem się na Moście Grunwaldzkim, wysyłając smsy z pozdrowieniami z Krakowa do moich dwóch krakowskich koleżanek. Reakcja? Błyskawiczna - jedna odpisała, że bardzo chętnie się ze mną spotka, druga zaoferowała mi nawet nocleg. Po krótkim namyśle postanowiłem jednak ruszyć dalej, bo w końcu miałem jeszcze kilka godzin do zmierzchu.

Gdy dotarłem do Borku Fałęckiego okazało się, że... nie tylko ja łapię stopa. Przede mną był chłopak próbujący dostać się do Bielska i para, która pragnęła znaleźć się w Zakopanem. Uznałem za szczęśliwe zrządzenie losu fakt, że każde z nas chciało dostać się gdzie indziej, ale czekałem grzecznie na swoją kolej. W końcu para złapała stopa, a chłopak zrezygnowany schował kartonik z napisem Bielsko ("już trzy godziny tu stoję"). Gdy tylko schował kartonik, zatrzymał się tir jadący do Nowego Targu - przez Rabkę. Podziękowałem koledze za złapanie mi samochodu, a następnie zmierzyłem wzrokiem kierowcę. Przypominał mi nieco podstarzałego Gracjana Roztockiego i ja już wiedziałem, co to będzie za jazda...

"Pewno mieszkasz w Rabce i wracasz z Krakowa, ze szkoły do domu, co?"
"... (zamurowanie tak szybim dopisaniem historii)"
"Wiedziałem. Po prostu spojrzałem na ciebie, a mam dobrą intuicję."
(pięć kilometrów niezręcznej ciszy)
"A w tych górach to są wilki?"
"No chyba bywają..."
"A niedźwiedzie?"
"Też się trafią..."
"A węże?"
"...tak, ale tylko żmije."
"A pytonów nie ma?"
"..."
"Nie ma?"
"No nie ma."
"A krokodyle?"

...nie żartował.

Po kolejnych pięciu kilometrach ciszy kierowca stwierdził, że puści mi jakąś kasetę. Spośród rzężenia, trzasków i pisków kasety przegranej chyba dwadzieścia razy mogłem ledwo rozróżnić gitarę i wokal.
"Znasz to? Hehe, pewnie nie znasz. Zespół z Anglii, Jurajahip. A to ich taka piosenka, Poranek Lipcowy."
Faktycznie, spośród tego nieprawdopodobnego hałasu mogłem wyłowić pojedyncze słowa July Morning.

Tirowiec wysadził mnie w Rabce, pytając jeszcze kilka razy o drogę ("no co, przecież jadę do Nowego Targu pierwszy raz"), a następnie i tak skręcił w złą drogę. Z miejscowego ogródka piwnego zaczęły spływać na mnie dziwne spojrzenia, więc ruszyłem w stronę wylotu z miasta. Po 50 metrach uznałem, że miejsce jest doskonałe.
Przystanek PKS trząsł się straszliwie przy każdym przejeżdżającym samochodzie, a przy przejeździe tira myślałem, że pogrzebie mnie żywcem. Na szczęście z opresji wyratowała mnie dość młoda para, która podwiozła mnie do Jabłonki. W Jabłonce zrobiłem ostatnie polskie zakupy, a następnie stanąłem przy drodze już z kartką z dwoma literkami. SK.
Zaczynało się zmierzchać, a ja coraz bardziej plułem sobie w brodę, że nie zatrzymałem się w Krakowie - bo w sumie daleko nie odjechałem...

Następna para, która się zatrzymała, podrzuciła mnie do Trsteny, pierwszego słowackiego miasteczka za granicą - a właściwie zostawiła przy drodze ekspresowej. Przez następną godzinę próbowałem coś jeszcze złapać, ale całkowicie bezskutecznie i pomyślałem, że to już czas na pierwszy spoczynek. Trochę mnie zasmuciło to, że mój pierwszy spoczynek na tej wyprawie musi być już bez dachu nad głową - potraktowałem to jako złą wróżbę.
Doskonale uporządkowany węzeł słowackiej drogi ekspresowej miał kilka zakamarków, w których mogłem się podziać - upatrzyłem sobie miejsce pod zjazdowym wiaduktem od strony Polski. Miejsce dość dobrze schowane, nad potokiem, pod lasem. Zastanawiałem się, czy zmieszczę się we wnęce w kolumnie podtrzymującej wiadukt, ale gdy zobaczyłem jak zmniejsza się ta przestrzeń pod naciskiem przejeżdżającego samochodu... No nie, nie chciałbym, żeby jakiś wiadukt na polsko-słowackiej granicy zrobił ze mnie marmoladę.

W ciągu nocy przekonałem się o trzech rzeczach: po pierwsze, nawet jadąc na południe mogłem zabrać cieplejszy z moich dwóch śpiworów. Po drugie, usadowienie się pod górskim lasem było możliwe tylko dzięki grubej, metalowej siatce, o czym uświadomiły mnie trzy niedźwiedzie, które przyszły napić się wody z potoku. Po trzecie... wiedziałem, że zasypianie z szumem w uszach może skończyć się przeróżnymi wizjami, ale nie zdałem sobie sprawy z tego, że wystarczy do tego szum górskiego strumienia. Najciekawszą halucynacją był facet w garniturze stojący pół metra od mojej głowy - przestraszyłem się, bo myślałem, że to jakaś obsługa drogi, zaalarmowana że ktoś leży w śpiworze pod wiaduktem.

|| | 1 > >>

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
Design by Wordpress Theme | Bloggerized by Free Blogger Templates | free samples without surveys