Następnego dnia wcześnie rano Goran wyruszył po dokumenty - okazało się, że musi wrócić do swojego odległego o niecałe 200 kilometrów domu, by przywieźć kilka papierów niezbędnych do przekroczenia granicy przez jego samochód... Zaakceptowałem to, myśląc, że zajmie to kilka godzin, nie naciskałem na wyjęcie wszystkich moich rzeczy. Minęło parę godzin, zamówiłem w barze omlet (zyskując sympatię pracowników - bo "jak to stopem z Polski w trzy dni?" - i jakąś wielką, gratisową bułkę do tego). Po kolejnych kilku godzinach zżyłem się z obsługą stacji na tyle, że naładowali mi telefon. Ja w tym czasie opróżniałem jedną butelkę wody za drugą, bo słońce naprawdę nie dawało spokoju.
Dopiero wieczorem zobaczyłem wracającego z uśmiechem Gorana. Nie miałem siły już się nawet denerwować. "Wybacz, przyjacielu" - zaczął - "ale byłem w domu o dwunastej, akurat na siestę - teraz możemy załatwić papiery po macedońskiej stronie granicy". No znakomicie.
Tym razem już podjechaliśmy samochodem. Chciałem liczyć okienka, ale skapitulowałem - do tej pory nie mam pojęcia, co znajdowało się w tym samochodzie.
Celnik spojrzał na mnie podejrzliwie, a Goran poprosił mnie o paszport. Zanim zdążyłem zareagować, wsadził doń pokaźny plik banknotów i podał celnikowi taki "ładunek". Celnik spojrzał z uśmiechem, stwierdził, że wszystko się zgadza, po czym oddał mi dokument.
Następna była mała dziewczynka, która również otrzymała od Gorana kilka banknotów. Skinęła głową i pobiegła w stronę kilku napakowanych facetów.
Podjechaliśmy od tyłu, za budki. Tam czekała mnie kolejna niewiadoma - wielki hangar, przed którym stało pełno tirów... Wziąłem moją saszetkę i poszedłem z Goranem. Na podeście stała spora grupka kierowców oczekujących na dokumenty. Po kilku minutach podjechał samochód straży granicznej. Ze środka wysiadło dwoje celników - facet bez większego problemu wdrapał się na podest o wysokości kilkudziesięciu centymetrów (jakby nie mógł przejść kilku metrów więcej i wejść po schodach), jego młoda koleżanka nie była już tak zwinna. Bez większego namysłu podałem jej dłoń i eleganckim ruchem pomogłem jej wejść, co spotkało się z dużym zaskoczeniem obserwujących tę scenę osób. Ku mojej uciesze pani celnik tylko spojrzała na dokumenty Gorana, wręczyła mu dwa kolejne i puszczając oczko pomachała na do widzenia.
W końcu przebiliśmy się przez wszelkie kontrole. Wyjechaliśmy na górę, gdzie trzeba było załatwić papiery w "moich ulubionych" budkach. Okazało się, że przyjechali też rodzice Gorana - jego mama została poinformowana dzień wcześniej o "zbłąkanym autostopowiczu" i wręczyła mi wielką, smażoną, domową bułkę drożdżową z jakimś pomidorowo-mięsnym nadzieniem. To zapewne smakowałoby dobrze w każdej sytuacji, ale w momencie, gdy poza śniadaniem (zjedzonym bardzo wcześnie rano) nie miałem tego dnia nic w ustach... Rewelacja.
W końcu mogliśmy ruszyć. Nie widziałem zbyt dobrze Skopje, ale olbrzymie wrażenie zrobił na mnie krzyż rozświetlający z góry całe miasto. Dalej była macedońska autostrada - chyba jedyna na świecie, gdzie drugie pasmo nie biegnie bezpośrednio obok pierwszego, a... kilka kilometrów dalej, za górą. W związku z tym wielu kierowców jest zdezorientowanych (no bo jak to, jednokierunkowa droga z dwoma pasami, która wygląda jak zwyczajna droga krajowa?), ale nie tubylcy.
Kłopoty zaczęły się pięćdziesiąt kilometrów dalej. Goran odebrał telefon od jadącego z tyłu ojca, że "coś się świeci na desce rozdzielczej" (w nowiutkim pojeździe wszystko było napisane po angielsku, ale biedni staruszkowie nie znali w tym języku ani jednego słowa...). Zjechaliśmy zatem na najbliższy "parking" nad Wardarem - choć może to duże słowo dla nieco szerszego pobocza. Wysiadłem z samochodu na chwilę, by rozprostować kości i... zachwyciłem się z miejsca. Takiego nieba jak Macedonia nie ma nawet Śródborów.
Coś było nie tak z hydrauliką, więc zamieniliśmy się samochodami z rodzicami Gorana. Może i dobrze się stało, bo w ciągu następnych stu kilometrów pojazd zaczął wyczyniać bardzo dziwne rzeczy. Padały kolejne systemy, aż do tych najważniejszych, bez których nie mogliśmy jechać. Zatrzymaliśmy się na typowej dla Macedonii stacji benzynowej - jeden dystrybutor, ta sama cena co wszędzie. I faktycznie, byłem w stanie uwierzyć w to, że macedońskie paliwo jest najtańsze w Europie (szybko przeliczyłem, że litr paliwa kosztował tam 4,75 zł - cena ustalona jest przez rząd, odgórnie). Szybko odcyfrowałem napisaną ichniejszą cyrylicą kartkę z drzwi stacji benzynowej...
"To dziwne" - powiedziałem - "że u Was na stacjach benzynowych wiszą kartki zabraniające nieletnim tylko kupna papierosów i napojów energetycznych, a o alkoholu nie ma ani słowa."
"Wiesz, jest proste wytłumaczenie" - odpowiedział Goran - "w Macedonii nie wolno sprzedawać alkoholu na stacjach benzynowych."
Po chwili dołączyli do nas rodzice Gorana. Udało nam się upchnąć w czwórkę z wszystkimi tobołami (moimi też) w mniejszym samochodzie. Pomoc drogowa przyjechała po trzydziestu minutach, zabierając ze sobą większy pojazd. Koniec końców dotarliśmy do Gewgeliji, miasta na granicy macedońsko-greckiej.
O trzeciej w nocy byłem już straszliwie zmęczony. Rodzice Gorana zaprosili mnie do ich pięknej willi, gdzieś w środku miasteczka - trzeba było naprawdę się nakombinować w tych malutkich uliczkach.
Zjedliśmy kolację na tarasie, pod palmami i drzewami figowymi. Z tamtego posiłku najbardziej zapadł mi w pamięć jogurt - dość ciężki (jak na jogurt pitny), naturalny, chłodny, idealnie kojący po całym dniu w jugosłowiańskim słońcu.
Poszedłem pod upragniony prysznic, podjąłem decyzję o niegoleniu brody do końca wyprawy, a następnie udałem się na piętro, gdzie rodzice Gorana przygotowali mi niewielką wersalkę. Choć było niemiłosiernie gorąco, spałem jak zabity. Nie lada wysiłku wymagało ściągnięcie mnie o 10...
Zjedliśmy wspólnie śniadanie - trochę rozbawiła mnie całkowita odwrotność polskiego jedzenia: arbuz z ogródka, domowy ser feta i... konfitura wiśniowa ze sklepu :lol:
Niestety, nawet najlepsze rzeczy się kończą - w związku z czym opuściłem Gewgeliję niewiele później.
"Słuchaj, muszę odstawić samochód do celników. Zaczekaj tutaj w cieniu i pod żadnym pozorem nie wychodź na słońce."
"Dobrze, ale co jest nie tak ze słońcem?"
"W dzisiejszej prognozie zapowiadano 42 stopnie w cieniu. Gdy wychodziliśmy, na domowym termometrze było 44, co oznacza, że teraz jest już pewnie koło 46. W tym roku Gewgelija miała już dwie ofiary śmiertelne, chcesz być trzecią?"
Nie chciałem.
"Pewnie, że nie chcesz. Trzymaj to" - rzucił mi butelkę wody - "i widzimy się za pół godziny".
Gdzieś tam w głębi ducha cieszyłem się, że to już ostatnie oczekiwanie związane z wyluzowanym Macedończykiem, ale z drugiej strony było mi przykro, że mam niewielkie szanse na ujrzenie tego pięknego miasteczka po raz kolejny.
Stanąłem w cieniu tira, kierowca spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
"Ja tu jestem tylko dlatego, że ciężarówka rzuca cień" - rzuciłem mieszanką słowiańskich języków na wszelki wypadek.
"Nie mam nic przeciwko temu, ale właśnie odjeżdżam."
Poszedłem więc kawałek dalej, do tira stojącego dziesięć metrów dalej. Kiedy szedłem przez słońce, stwierdziłem, że wcale nie jest tak źle, a czterdzieści sześć stopni w cieniu nie różni się organoleptycznie bardzo od trzydziestu trzech. Mina jednak mi zrzedła, gdy sięgnąłem po komórkę, która okazała się pływać w mojej kieszeni.
W ciągu pół godziny opróżniłem nie tylko butelkę otrzymaną od Gorana, ale również jedną z moich zapasowych.
W końcu przeszliśmy na grecką stronę granicy - nie obyło się bez małej awantury, kiedy kierowca samochodu nie mógł zrozumieć, dlaczego przechodzimy na piechotę, a on stoi w kolejce.
Po drugiej stronie Goran wskazał mi źródełko, w którym mogłem się zaopatrzyć w wodę i kazał poczekać, aż słońce trochę osłabnie. Wymieniliśmy się mailami i pożegnaliśmy.
Grecja.
Pierwszym, co mnie tam przywitało, były pamiątki z Olimpiady z 2004. Tak, oni wciąż je sprzedają. Nie, nie obniżyli ceny.
Na granicy czekałem na transport stosunkowo długo (choć miało się okazać, że to i tak dobrze jak na Grecję...), w ciągu kilku godzin dostałem dwie "płatne" propozycje ("podwiozę cię do Saloników za pieniądze." "...mogę dać trzy euro" "chcesz dostać się do Turcji mając trzy euro w kieszeni?" - Grecy wyglądali na zniesmaczonych). W końcu znaleźli się dwaj Grecy, który zawieźli mnie do... Polikastro. Dwadzieścia kilometrów w ciągu kilku godzin nie było szczytem moich marzeń, ale autostop nie zawsze bywa różowy.
Wylądowałem na sporej stacji benzynowej. Czułem, że muszę napić się czegoś zimnego. Wszedłem do środka, ale... greckie półki były puste, a jedynym napojem (o wygórowanej cenie) okazało się być piwo w małej puszce.
Słońce zeszło jeszcze trochę niżej, gdy udało mi się złapać białą furgonetkę. Siedzący w środku Grek dość entuzjastycznie stwierdził, że nikt mnie nie podwiezie stopem w Grecji, bo ludzie się boją. Na standardową odpowiedź po standardowym pytaniu (standardowa odpowiedź: "z Polski", standardowe pytanie: "skąd jesteś?" - to wszystko pomimo biało-czerwonej opaski na lewym nadgarstku) uśmiechnął się i zaczął wspominać Euro. Potem wymienił dziesięć tysięcy zalet Saloników, wręczył mi jakąś darmową, turystyczną mapę i powiedział, że chętnie pokaże mi najważniejsze miejsca w Salonikach z samochodu. Odparłem, że chętnie skorzystam, ale potem chcę wydostać się na obwodnicę, na co ten stwierdził, że "eee, to nie warto, bo na zobaczenie wszystkiego w tym mieście potrzeba przynajmniej tygodnia". Wysadził mnie nieopodal obwodnicy, uścisnął mi dłoń i pojechał dalej.
Tu miałem jeszcze mniej szczęścia. Chciałem dostać się w okolice Kavali, następnego dużego miasta na trasie, ale nie zatrzymywał się nikt - a jeśli się zatrzymywał, to padało wielkie oburzenie na moje pytanie, czy kierowcy mówią w innym języku niż grecki. "Jeśli jesteś turystą, to powinieneś mieć wystarczająco dużo pieniędzy, by jeździć komunikacją".
W okolicach zmierzchu stwierdziłem, że dalsza wegetacja w tym samym miejscu nie ma większego sensu i postanowiłem się ruszyć. Moją uwagę przykuły opuszczone budynki po drugiej stronie drogi, ale gdy zobaczyłem, jak wielkie psy się tam wałęsają...
Szedłem przed siebie. Byle naprzód, byle dalej. Na szczęście już na samym początku pojawiła się mała dróżka obok autostrady, dzięki której nie musiałem iść między tirami. Niestety! Dalej był zjazd, którego nijak nie mogłem przejść nie idąc po autostradzie. Poszedłem więc wzdłuż tej wąskiej drogi, kilkaset metrów dalej trafiłem na wiadukt. Przeszedłem dołem, pod zjazdem blokującym mi możliwość dalszego przejścia, wychodząc z powrotem nieopodal autostrady.
Dalej znów stało się to samo - kolejny zjazd, kolejna blokada drogi, kolejna droga na dół... Pod mostem zrzuciłem z siebie na chwilę plecak. Byłem naprawdę wyczerpany, a do tego zostało mi bardzo niewiele wody. Kątem oka zauważyłem jakiś na wpół otwarty kartonik z sokiem brzoskwiniowym. Wziąłem go do ręki i zastanowiłem się, czy na pewno jestem aż tak zdesperowany. Na wszelki wypadek postanowiłem zbadać zawartość kartonika, wylewając troszeczkę na beton... i dobrze, że to zrobiłem, bo owszem - w środku znajdował się sok, ale przyjął on nową formę, jaką było cmentarzysko mrówek.
Otrząsnąłem się, ruszyłem dalej. Już chyba tylko siła woli pozwoliła mi nieść plecak wzdłuż zabudowań, spośród których wszystkie były niewielkimi biurowcami, zamkniętymi o tej porze na cztery spusty.
W końcu zauważyłem jakąś stację benzynową! Alleluja. Znalazłem wejście do toalet. W środku było straszliwie brudno, więc tylko lekko się obmyłem, upewniłem się, że chociaż woda jest czysta i napełniłem nią kilka butelek. Postanowiłem jednak wejść na stację i, korzystając z niewielu pozostałych euro-oszczędności kupić sobie coś do picia.
Oczywiście, ceny w Grecji są horrendalne. Dlatego moją uwagę przykuł jakiś lokalny nektar brzoskwiniowy - stosunkowo niezły (70% owoców), stosunkowo duży (1 litr), ale co najważniejsze: taki, którego cena mnie nie zniszczyła na miejscu.
Grecja wreszcie była gotowa, by odsłonić przede mną swą bardziej przyjazną twarz. Usiadłem przy stoliku na zewnątrz, tuż przy drzwiach stacji - po chwili dosiadł się do mnie właściciel. Bardzo słabym angielskim spytał mnie skąd jestem, jak dostałem się na przedmieścia Saloników i co zamierzałem tam robić. Następnie - w przerwach pomiędzy klientami (wśród których znalazła się trójka policjantów - wyglądali na stałych bywalców tamtego miejsca) zrobił sobie kawę i stwierdził, że jest zdumiony moją znajomością greckiej mitologii. Nie zrobiłem wiele, wymieniłem tylko dwunastu bogów zasiadających na Olimpie - a przy okazji przekonałem się, jak dalekie są nasze polskie nazwy od oryginałów ich imion...
Dopiłem nektar, rozejrzałem się - stacja znajdowała się w nieprawdopodobnym bałaganie. Przede mną rozpościerał się parking dla tirów, który zdecydowanie nie grzeszył czystością. Wszędzie walały się foliowe torebki, plastikowe opakowania, śmieci, a dookoła biegało sporo bezpańskich psów. Taką Grecję miałem później ujrzeć jeszcze wiele razy i okazało się, że to jest właśnie najbardziej typowy dlań krajobraz.
Spytałem właściciela stacji, czy wie, gdzie mógłbym rozłożyć się ze śpiworem. Ten powiedział, że nie wie, że może w samochodzie. Z uśmiechem przypomniałem mu, że jeżdżę stopem, a ten odparł, że miał na myśli swój samochód. Wow.
Nie chciałem jednak robić mu dużego problemu. Wskazałem na kawałek ziemi znajdujący się pod niewielkim zadaszeniem - nawet gdyby zaczęło kropić, to pozostałbym suchy. Większym problemem były jednak bezpańskie psy.
Właściciel podumał chwilę, po czym kazał mi iść ze sobą. Zaprowadził mnie do jakiegoś pomieszczenia technicznego (całkowicie przeszklonego, z widokiem na autostradę) i spytał, czy to mi odpowiada. Uśmiechnąłem się szeroko i powiedziałem, że jak najbardziej. W środku było bardzo ciepło, drzwi były przeszklone, pode mną znajdowała się wykafelkowana posadzka - ale mimo wszystko miałem nocować w dość obszernym, czystym, zadaszonym pomieszczeniu. Nie potrzebowałem niczego więcej.
środa, 12 listopada 2014
Stambuł 2012 - 4. Back Down South 2 (SRB/MK/GR)
12:45
Unknown
No comments
0 komentarze:
Prześlij komentarz