niedziela, 30 listopada 2014

Stambuł 2012 - 8. Coming Home (BG/SRB/H/SK/PL)

Rano bardzo ciężko było mi wstać. Tapczan za nic nie chciał mnie wypuścić, po nierównej walce udało mi się go opuścić za trzecim podejściem. Serdecznie podziękowałem właścicielowi stacji, napisałem mu na karteczce swój adres e-mail i ruszyłem w stronę Kapıkule - pieszo, pomimo tego, że słońce znów grzało niemiłosiernie. Widziałem, że nie jeździ tamtędy zbyt wiele samochodów, dlatego postanowiłem podejść tak blisko, jak się da. Po kilku minutach udało mi się złapać stopa, ale kierowca podwiózł mnie tylko kilka kilometrów, do miejsca, gdzie droga stała się dwupasmowa. O dziwo, jedno pasmo wyłączono z ruchu, ale nie miało to wielkiego znaczenia przy tak niewielkiej liczbie samochodów przejeżdżających w obie strony...

Rozglądając się bardzo uważnie przebiegłem przez "dwupasmówkę" w stronę najbliższego sklepiku, w poszukiwaniu czegoś do picia. Znalazłem puszkę jakiegoś soku morelowego - nie dało się nazwać tego rewelacją, ale choć trochę ochłodził mnie w tym skwarze... Po przebiegnięciu z powrotem na właściwą stronę wyciągnąłem rękę, mając nadzieję, że po raz ostatni w trakcie tej wyprawy wyciągam rękę, a nie kciuk. Przy poboczu zatrzymała się kolejna taksówka. Już prawie zautomatyzowanym gestem pokazałem kierowcy, że nie mam pieniędzy. Ten jednak nie odpuścił - zaprosił mnie do środka pokazując, że i tak jedzie w stronę granicy, więc nie chce żadnych pieniędzy.
Położyłem plecak na tylnym siedzeniu taksówki, mając nadzieję, że kierowca nie zażyczy sobie pokaźnej sumy za kilka kilometrów. Spojrzałem na taksometr - nic się na nim nie wyświetlało, uznałem to za dobrą wróżbę.

Wysiadłem z samochodu kilkadziesiąt metrów przed olbrzymim gmachem w Kapıkule. Kierowca podał mi plecak i uścisnął dłoń, a ja miałem świadomość, że to ostatni przejaw tureckiej gościnności w tym roku...
Podszedłem do olbrzymiego gmachu bez świadomości, że to jedno z tych przejść granicznych, przez które przepływa największa liczba ludzi na świecie. Z pewną dozą bezczelności przepchałem się pomiędzy samochodami i podszedłem do okienka, powitał mnie uśmiech przemiłej Turczynki.
- Merhaba! - wyszczerzyła zęby, a widząc, że nie jestem Turkiem, spróbowała użyć innego języka - Eeee... Autopapieren?
- Yok. Autostop. - odparłem używając dwóch nielicznych tureckich słów, które znałem.
- Autostop? - dziewczyna była wyraźnie zaskoczona, ale machnęła mi ręką, bym poszedł dalej.

Przejście przez granicę zajęło mi półtorej godziny (większość czasu zajęła mi po prostu piesza podróż - o ile wszystkie formalności podczas wejścia do Unii Europejskiej zostały zredukowane do minimum, o tyle po prostu niemożliwością okazał się szybki marsz w tym słońcu na betonie). Gdy przeszedłem przez ostatnią bramę, moim oczom ukazał się zupełnie inny świat - w miarę czysta, nowoczesna (choć w swojej nowoczesności tak cudownie nieeuropejska, tak inna) Turcja ustąpiła miejsca czemuś straszliwie brudnemu, zaśmieconemu i rozpadającemu się.

Przez dwa kilometry szedłem przed siebie w nieznośnym upale, szukając jakiegokolwiek miejsca, w którym mógłbym na chwilę przycupnąć. Po lewej stronie drogi znalazłem kilkanaście niewielkich budynków, ale okazały się być zniszczone i opuszczone... Zauważyłem jednak znajdującą się na zewnątrz brudną umywalkę z kranem, z którego kapała woda. Podszedłem, by choć przemyć sobie twarz i wziąć łyka wody. Im bliżej umywalki podchodziłem, tym bardziej niepokoiło mnie charakterystyczne bzyczenie...
Lekko poruszyłem kran, co nie zmieniło szybkości przepływu wody. Odkręciłem go tak mocno, jak tylko mogłem, ale to niczego nie zmieniło.
Zmoczyłem twarz, udało mi się wziąć kilka łyków. Podążyłem wzrokiem za źródłem charakterystycznego odgłosu, by zauważyć kilkanaście os latających przy wejściu do budynku, półtora metra ode mnie. Postanowiłem oddalić się stamtąd jak najszybciej.

Na wejściu do wioski zauważyłem strażniczą budkę. Zauważyłem też, że strażnik wychodzi z niej bardzo szybko, tak, aby przeciąć mi drogę. Na moje szczęście nie dopatrzył się niczego dziwnego w moim paszporcie i mogłem wejść do Kapitan Andriejewa...
Tak. Wioska została nazwana na cześć Kapitana Andriejewa: Kapitan Andriejewo. Nie Andriejewo, nie Kapitanów, nic w tym stylu. Kapitan Andriejewo. Gdyby Warszawa leżała w Bułgarii, to zapewne znajdowałyby się w niej takie miejsca, jak Plac Marszałek Piłsudski, czy Aleja Papież Jan Paweł Drugi (pozdrawiam tutaj ulicę Święty Marcin w Poznaniu)... Wkrótce miało się okazać, że w Bułgarii możliwe jest wszystko.

Kapitan Andriejewo przy bliższym poznaniu stało się miejscem bardzo urokliwym. Nie odczuwało się tłumów ciężarówek, które przecież codziennie musiały pędzić przez środek wioski. Kilka rozpadających się, socjalistycznych pomników i kilka zniszczonych budynków nie wpłynęło na klimat wsi, jaki zapamiętałem z dzieciństwa. W ogródkach domów rosły głównie gigantyczne pomidory, a na okolicznych ławeczkach przesiadywali mieszkańcy zaskoczeni obecnością kogoś obcego.
Wszedłem do małego, wiejskiego sklepiku sprzedającego mydło i powidło. W mieszance języków słowiańskich udało mi się jako-tako dogadać ze sprzedawczynią, poprosiłem ją o szklaną, półlitrową butelkę czegoś, co wyglądało na lokalny nektar morelowy. Pierwszy łyk wykrzywił mi twarz - to było tak koszmarnie słodkie, że aż musiałem sprawdzić skład. Osiemdziesiąt pięć procent przecieru z moreli? W Unii Europejskiej to wręcz nieprawdopodobne... Dolałem trochę wody, wtedy nektar stał się znakomity.
Usiadłem w cieniu przy pobliskiej stacji benzynowej, popijając nektar i sprawdzając wiadomości z kraju. Ze stacji wyszła młoda, piękna Bułgarka. Nasze spojrzenia spotkały się i przywitaliśmy się z uśmiechem. Dosłownie po chwili ze środka wychyliła się czerwona twarz pana z dużą nadwagą, który zawołał kobietę gardłowym głosem. Dziewczyna zrobiła minę, która wyrażała zarówno przepraszanie, że nie możemy porozmawiać, jak i pewien rodzaj niewypowiedzianej tęsknoty.
Po dwudziestu minutach uznałem, że nie mogę już dalej czekać i ruszyłem w dalszą drogę.

Niecałe trzy dni w Turcji bardzo mnie wyluzowały, zrobiły ze mnie uśmiechniętego człowieka. Przekonałem się o tym w momencie, gdy z szerokim uśmiechem usiłowałem złapać na stopa... traktor. Zapomniałem, że niektórzy Słowianie lubią sobie pomarudzić. Bezzębny, łysy, starszy mężczyzna spojrzał na mnie spode łba i pojechał powolutku dalej, gdy nie mogłem powstrzymać się od gromkiego chichotu. Minutę później złapałem kilkukilometrowego stopa do Swilengradu. Mina traktorzysty, gdy wyrosłem przed nim po raz drugi była tak rozbrajająca, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, gdy już odjechał.
Po dwudziestu minutach w piekielnym skwarze zatrzymał się kierowca ciężarówki. Miał dla mnie dobre wieści, bo jechał pod Płowdiw, więc z miejsca zrozumiałem, że mogę przebyć prawie połowę kraju.

Mam mieszane uczucia co do Bułgarii. Z jednej strony kraj jest w stanie rozkładu, a każde miasto, miasteczko lub wioska mogłyby z powodzeniem znaleźć się w jakiejś grze komputerowej, grając stare, zniszczone bazy wojskowe. Z drugiej - trzeba przyznać, że właśnie ten rozpad ma w sobie coś fascynującego, w zaskakujący sposób pięknego... Wyłącznie jednak na wakacje - prawdę mówiąc ciężko mi sobie wyobrazić dłuższy pobyt w tym państwie.

Mieszanka języków słowiańskich znów okazała się przydatna. Kierowca wysadził mnie na najdalej wysuniętej w stronę Sofii stacji benzynowej w okolicach Płowdiw - i był to wybór bardzo zły, bo większość pojazdów zatrzymywała się wcześniej. Na tej stacji odpoczywały głównie tureckie rodziny jadące do Niemiec, które i tak nie miały już miejsc w swoich samochodach...
Wszedłem do sklepiku na stacji, głównie w celu ponownego zakupu czegoś mokrego - w takich temperaturach bardzo szybko zaczynało brakować mi płynów. Z niemałą radością na półkach ujrzałem "nowość w Bułgarii", czyli polskie napoje w szklanych butelkach na literę F.
Wziąłem dwie butelki czegoś, co bardzo przypominało nektar z Kapitan Andriejewa. Podałem kartę pani przy kasie - niestety, odmowa dostępu, musiałem przeżyć ten dzień na wodzie podkradzionej z łazienki...
Pokręciłem się po parkingu, zauważyłem trzy tiry, a przy stoliku trzech panów łojących alkohol. Spytałem uprzejmie panów, czy któryś z nich wybiera się do Sofii, na co jeden z nich odparł, że owszem - następnego dnia rano mogłem się zabrać.

Ucieszony, postanowiłem poszukać miejsca na nocleg. Znalazłem jakiś duży karton, postanowiłem wykorzystać go jako karimatę. Ułożyłem się wygodnie pod drzewem (jako że zdążyło się już ściemnić) i znów usnąłem...
Gdy obudziłem się, słońce stało już dość wysoko na niebie. Zakląłem szpetnie, widząc, że ciężarówki już odjechały. Zakląłem jeszcze szpetniej, gdy poczułem ostry ból w lewym ramieniu. Okazało się, że zmiana koszulki w Stambule po zachlapaniu jej olejkiem przeciwsłonecznym nie była dobrą decyzją - ta miała minimalnie krótszy rękaw... Nie posmarowałem się po raz drugi i teraz wąski pasek na moim lewym ramieniu pokrywały czerwone bąble.
Ostrożnie wziąłem plecak na ramiona i dokonałem szokującego odkrycia: przy wejściu na stację znajdował się bankomat! Mogłem spokojnie kupić poprzedniego dnia te napoje, a może nawet coś do jedzenia (bo brakowało mi czegoś, z czym mógłbym zjeść tureckie bułki). Wypłaciłem dziesięć lewów i kupiłem dwie butelki napoju, który musiałem zostawić. Z zadowoloną miną opuściłem pomieszczenie i stanąłem na rozdrożu, by móc złapać stopa.

Niestety! Nie tylko bułgarska architektura przypomniała mi Polskę lat dziewięćdziesiątych. Coś, co miało być pysznym nektarem z mango, marakui i brzoskwini okazało się być paskudnym, palącym w gardło okropieństwem. Dobrze, że nie zmieniło swoich właściwości i wciąż odznaczało się wilgotnością...
Mijały minuty, godziny, a ja wciąż nie mogłem nikogo "złapać". Czułem, że silnie palące słońce mnie osłabia, ale postawiłem wszystko na jedną kartę - musiałem za wszelką cenę wydostać się z tamtej stacji. W końcu zauważyłem, że dość mocno kręci mi się już w głowie, a ponadto opróżniłem całą butelkę tego mokrego paskudztwa. Zacząłem w myślach prosić o cud...


...cud nastąpił dwie minuty później. Najpierw zauważyłem rejestrację, krój czcionki wydał mi się dziwnie znajomy. Gdy uświadomiłem sobie, że ciężarówka na polskich numerach właśnie wyjeżdża ze stacji, zacząłem machać jak oszalały, pokazując kierowcy biało-czerwoną opaskę na moim nadgarstku. Zatrzymał się.
- Czy jedzie pan może do Polski?
- Tak.
- Mogę się zabrać?
- Wskakuj.

Zapakowałem się do kabiny, wciąż nie wierząc we własne szczęście. Znów mknąłem nierównymi, bułgarskimi drogami. Tym razem już w stronę domu, a jako że ciężarówka miała numer rejestracyjny z charakterystycznej miejscowości w województwie łódzkim (celowo nie podaję żadnych informacji umożliwiających identyfikację kierowcy), miałem świadomość, że musi przejechać przez Katowice. To wystarczało mi do szczęścia.
Większość drogi do granicy bułgarsko-serbskiej upłynęła mi z moim imiennikiem w atmosferze totalnego luzu i pełnego szczęścia. Narzekaliśmy na stan obwodnicy Sofii, przy której polskie drogi wydają się być najbardziej luksusowymi traktami tego świata. Narzekaliśmy na kolejkę przy granicy, do czasu...
- Te, czy on kieruje tiry bez kolejki?
- Tak... Chyba tak. - odparłem zmieszany, bo faktycznie, na to wyglądało.
- Ale numer! - kierowca wyszczerzył się i zjechał na pas obok - Pierwszy raz to nie ja muszę stać w kolejce, hehehe!

Serbia. Tutaj ustaliliśmy, że dojedziemy tak daleko, jak to możliwe, a następnego dnia spróbujemy już przedostać się do Polski. Byłem wniebowzięty.
Ostatnie nieznajome dla mnie kilometry upływały w drodze pod pięknymi skałami. W pewnym miejscu kierowca się zatrzymał.
- Muszę skoczyć do sklepu. Idziesz ze mną?
Poszedłem, bo nie mogłem już znieść tego bułgarskiego świństwa w butelce. Znalazłem jakiś sok jagodowy, zapłaciłem resztkami euro i wróciłem do kabiny. Krzysiek wrócił niosąc naręcze czegoś, co wyglądało zaskakująco znajomo.
- Cztery kartony! - wrzucił papierosy do kabiny, sapiąc ze zmęczenia - No dobra, teraz tak: schowaj jeden karton do swojego plecaka, bo nie wyglądasz na kogoś, kto mógłby cokolwiek przemycać. Resztę gdzieś tu upchniemy, mam nadzieję, że nie trafimy na nadgorliwego celnika...
Nie miałem pojęcia, że w ciężarówce może znajdować się tyle schowków.

W środku nocy zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu, niedaleko stacji benzynowej.
- Dobra, młody. - Krzysiek spojrzał na mnie znad potrawki, którą przygotowaliśmy razem na butli - Plan jest taki: śpimy dwie godziny, startujemy o piątej. Próbujemy przebić się jak najszybciej przez granicę Schengen... Myślę, że koło dwunastej będziemy na Węgrzech, więc pewnie przed dziesiątą wieczorem ty będziesz w Katowicach, a przed dwunastą ja będę w Radomsku. Chyba, że masz kartę do tachografu?
- Nie, nie mam. - wypaliłem kompletnie zaskoczony.
- No, to nic. Musimy w takim razie spać...

Wspólnie zadecydowaliśmy, że pojedziemy na mniej oblegane przejście graniczne. O wpół do szóstej staliśmy już w kolejce. Ku naszej radości, wszelkie papiery udało się załatwić błyskawicznie i przed siódmą ruszyliśmy już w drogę.
- W najśmielszych marzeniach nie oczekiwałem, że o tej porze będziemy już w drodze! - kierowca przez pół godziny zachwycał się prędkością, z jaką przekroczyliśmy granicę. Trudno mu się dziwić.

W połowie kraju usłyszeliśmy rozmowę dwóch pań na CB. Postanowiliśmy się jak najdłużej nie włączać... Po kilku minutach jednak nie daliśmy już rady.
- Ty, Kryśka, ja nie wiem... Widziałaś tego gościa w tym białym Mercu?
- No, wypasiona bryka... I na niemieckich numerach.
- No właśnie.
- Co no właśnie?
- No facet na niemieckich numerach, a jechał jak potłuczony... Nie rozumiem...
- Bo to Turas był! - kierowca burknął do nadajnika, a panie ucichły.

Na obwodnicy Budapesztu znów zaczęło padać, a my zauważyliśmy innego, polskiego tira.
- Trzeba się upewnić, tak na wszelki wypadek. - Krzysiek znów sięgnął po nadajnik - Kolego, jesteś może na radyjku?
- Jestem, jestem. - po chwili odpowiedział niższy głos.
- Czy są dzisiaj jakieś zakazy na Słowacji?
- Tak. Do dziewiętnastej, a potem po północy.
Miny nam zdecydowanie zrzedły, bo zdążyliśmy się nastawić, że w Polsce będziemy już późnym popołudniem. Zaparkowaliśmy przy miejscu, które kiedyś służyło jako granica węgiersko-słowacka i zastanawialiśmy się, co powinniśmy zrobić dalej.
Po chwili namysłu postanowiliśmy wziąć prysznic i zjeść obiad w knajpce w starym budynku granicznym. Wystrój wnętrz uznaliśmy za całkowicie odjazdowy - i to dosłownie! Restauracja urządzona w stylu amerykańskich autostrad nie kusiła dużym wyborem potraw, ale i tak postanowiliśmy czegoś spróbować.
- Co może mi pani polecić? - spytałem panią, na której identyfikatorze widniała również polska flaga.
- Gulasz z knedlikiem.
- W takim razie poproszę gulasz z knedlikiem.
- Nie ma.
- Co proszę? - spytałem lekko oszołomiony, zastanawiając się, czy nie jestem w jakimś dziwnym filmie.
- Nie ma knedlika. Jest ryż.
- To poproszę gulasz z ryżem.

Po obiedzie wróciliśmy do kabiny.
- Możemy jechać od dziewiętnastej, więc planuję ruszyć to. - kierowca wyciągnął z lodówki dwa czteropaki - Damy radę?
- Damy. - otworzyłem pierwsze z trzech kolejnych piw.
Nie wziąłem pod uwagę tego, że w trakcie wyprawy znów mocno schudłem, a puszki okazały się być większe od zwyczajowych - w rezultacie świat lekko się kiwał, gdy wyszedłem z tira kupić jakiś sok na drogę.
Po słowackiej stronie granicy nie znalazłem żadnego sklepu, przeszedłem więc kilkanaście metrów dzielące mnie od Węgier, z zamiarem wydania ostatnich forintów.
Węgier w sklepie spytał mnie, co sobie życzę. Nie rozumiejąc, wskazałem na półkę z sokami. Węgier zapewne myślał, że trochę nam zajmie dogadanie się co do smaku, bo lekko się naburmuszył. Ku jego zaskoczeniu, użyłem jednego z nielicznych znanych przeze mnie węgierskich słów.
- Oszibarack.


Obudził mnie jakiś ruch na dole. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że zrobiło się całkiem ciemno...
- Młody, zaspaliśmy. Jest za dwadzieścia dziewiąta, musimy jechać, bo inaczej będziemy tu kwitnąć do poniedziałku! Złaź stamtąd, jedziemy.
Ruszyliśmy na północ na skróty - krętymi, słowackimi drogami. W mniejszych miejscowościach kilka razy niemal dostaliśmy zawału, gdy pojazdy wyłaniały się w ostatniej chwili z mgły.
- O, na tym zakręcie ostatnio mój kolega przewrócił tira. - kierowca wyglądał na ucieszonego, ja nieszczególnie.

Trzy minuty przed północą, tuż przy polskiej granicy, zauważyliśmy rozstawiający się patrol policji.
- Za trzy minuty zaczną zatrzymywać ciężarówki. - burknął Krzysiek, a i ja poczułem drobne zniesmaczenie. Rozumiem zakazy poruszania się ciężarówek, by nie utrudniać okolicznej ludności poruszania się, ale wystawianie mandatów tuż przy samej granicy, w niezabudowanym terenie, punktualnie od północy... Pazerność ludzka naprawdę nie zna granic.

Po kilku chwilach przejechaliśmy obok tabliczki z napisem "Rzeczpospolita Polska". Dwie godziny później dotarliśmy do rozjazdu na obrzeżach Katowic, a ja pożegnałem się z ostatnim kierowcą w trakcie tej wyprawy.
Jako, że nie było przejścia na drugą stronę, a nie chciałem przebiegać przez dwupasmową drogę, wspiąłem się na jakiś most. Zejście na szczęście się odnalazło - zniszczony chodnik tuż przy zarośniętym terenie. Moim oczom ukazał się drogowskaz oznajmiający, że do Spodka pozostało dwa i pół kilometra. Postanowiłem potraktować to jako ostateczny test swojej kondycji...

Gdy niecałe pół godziny później bez cienia zmęczenia przechodziłem przez Rondo, uświadomiłem sobie, że nie mam gdzie się podziać przez najbliższe kilka godzin, pomyślałem, że może dokona się jeszcze jeden cud i w tak doskonale znanym przeze mnie budynku Superjednostki spotkam znajomego Portiera.
Spotkałem.
- Czemu zawdzięczam pańską niespodziewaną wizytę o takiej porze? - Portier zdziwił się niezmiernie.
- Wie pan, właśnie wracam z wyprawy autostopowej.
- O, gdzie pan był? Pewnie w Pradze?
- Prawdę mówiąc - uśmiechnąłem się zagadkowo - właśnie wracam ze Stambułu.
- Ze Stambułu? - Portier prawie fiknął z krzesłem do tyłu - Ojej, może zrobię panu jakiejś herbaty i wszystko mi pan opowie...
Po pięciu minutach trzymałem w ręku kubek parującej herbaty brzoskwiniowej - uświadomiłem sobie, że to pierwsza herbata od Edirne.
- I sam pan tak pojechał?
- No tak, sam.
- I nie bał się pan?
- Wie pan... - wziąłem łyka herbaty - Czy jest się czego obawiać? Prawie nikt już nie jeździ stopem, więc i mniej ludzi czyha na zbłąkanych podróżników.
- A młodzież?
- Młodzież? Autostop to już praktycznie wymarły sposób podróżowania, prawie cała młodzież Europy korzysta teraz z InterRaila. Płaci się te dwieście-trzysta euro, pociągi zazwyczaj przyjeżdżają punktualnie. Nie istnieje ryzyko, że nie dojedzie się gdzieś na czas. Nie ma możliwości wylądowania w jakimś dziwnym miejscu, z którego praktycznie nie można się wydostać. Niespecjalnie istnieje możliwość napotkania okolicznych mieszkańców, którzy bywają nieprzychylni w stosunku do przybyszy.
- To dlaczego pan nie korzysta z tego wynalazku?
- Właśnie dlatego. - uśmiechnąłem się.

Wspólnie obserwowaliśmy tłumy młodych ludzi wracające w sobotnią noc z imprez do domów. Niebo zaczęło się rozjaśniać.
- No, na mnie już chyba pora. Dziękuję za herbatę. - oddałem panu kubek i zarzuciłem plecak na ramię - Proszę pozdrowić mojego Dziadka, gdy go pan spotka.
- Może zostanie pan jeszcze trzy godzinki i sam do niego pójdzie? - Portier spojrzał podejrzliwie.
- Niestety, nie mogę, za chwilę odjeżdża mi pociąg do Warszawy. Zresztą, z pewnością nastąpi jeszcze niejedna okazja.
Skłoniliśmy się sobie i podaliśmy sobie ręce. Wyszedłem z budynku i ruszyłem w stronę dworca.

Bo skąd mogłem wiedzieć, że kolejna okazja już nie nastąpi?

<< < 8 | ||

wtorek, 25 listopada 2014

Stambuł 2012 - 7. Revelry (TR)

...przekroczyłem drzwi w pełnym napięciu i gotowości. Z pewnością nie spodziewałem się czerwonych świateł, dyskotekowej kuli podwieszonej pod sufitem i oprawy muzycznej w postaci brodatego jegomościa za syntezatorem oraz młodej Turczynki przy mikrofonie. Dźwięki wykonywane przez nich sprawiły, że poczułem się jak w surrealistycznym śnie, w którym arabeski grano w każdym pubie.
Przy jednym ze stolików siedziało już dwóch poznanych przeze mnie wcześniej panów, Hacan i Yusuf.
- A gdzie jest Tahir?
- Musiał już jechać, bardzo wcześnie zaczyna pracę.
Abay odsunął mi krzesło. Usiadłem wręcz machinalnie, wciąż lekko zszokowany. Naprawdę myślałem o tym, że mam przy sobie scyzoryk?
Stół uginał się pod ciężarem jedzenia. Zważywszy na to, że znajdowało się na nim dosłownie kilka półmisków i cztery kufle piwa, nie świadczyło to najlepiej o tureckich meblach...

Zerknąłem na półmiski. Jeden z nich zawierał solone pistacje i orzechy laskowe, pełniące identyczną funkcję, jak orzeszki ziemne w częściach Europy wysuniętych dalej na zachód. W drugim z radością dostrzegłem bardzo lubianą już przeze mnie wędzoną wołowinę. Zawartość trzeciego nieco mnie zastanawiała - drewniane patyczki obklejone były bliżej niezidentyfikowaną przeze mnie substancją, która przy bliższym kontakcie okazała się smażonym serem.
Hacan uwielbiał zasypywać mnie pytaniami.
- Krzysiek, jak podoba Ci się turecka muzyka? Co sądzisz o tureckich dziewczynach? Czy Stambuł to ładne miasto? Jak Ci się podoba?
Wobec takiego słowotoku chwilami byłem wręcz bezradny, choć walczyłem dzielnie. Z niewielką ulgą przyjąłem moment, w którym Hacan zamilkł, ale z niepokojem zauważyłem, że wszyscy moi współtowarzysze patrzą na mnie wyczekującym wzrokiem. Nie miałem pojęcia o co może im chodzić, więc się rozejrzałem.

Po mojej lewej stronie stała młoda kobieta - niespecjalnie urodziwa, ale jej specyficzne, wschodnie ruchy zdecydowanie dodawały jej powabu. Gdy tylko spojrzałem, wyciągnęła w moją stronę dłoń. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że przy odrobinie szczęścia przyglądający się scenie Turcy nie rozszarpią mnie na strzępy, jeśli zrobię coś wbrew zwyczajom. Przynajmniej nie w pubie.
Powoli wyciągnąłem rękę i uścisnąłem dłoń dziewczynie, skłoniliśmy się sobie lekko. Gdy oderwałem swoją dłoń, ona ruszyła w stronę Hacana siedzącego obok mnie. Odetchnąłem z ulgą, że udało mi się zdać "turecki egzamin".
Po chwili podeszła następna dziewczyna, a po niej jeszcze trzecia, rytuał za każdym razem się powtarzał. Panowie przy moim stoliku szeptali między sobą coś w niezrozumiałym dla mnie języku - czasem bardziej gorączkowo, gdy kobieta odznaczała się bardziej zapierającą dech w piersiach urodą, potem znów spokojniej, gdy dziewczyna nie wyglądała najpiękniej. Dla mnie najbardziej niesamowite było to, że praktycznie w każdym momencie rozumiałem temat rozmowy, nie znając zupełnie języka...

Piąta z kolei dziewczyna przywitała się ze wszystkimi przy stoliku, ale czułem, że coś jest inaczej. Po chwili poczułem, że ktoś jest za mną i delikatnie ociera się o mój kark, muskając mi od czasu do czasu włosy. Panowie przy stoliku wyszczerzyli zęby.
- Podobasz się jej, chce cię poderwać. - rzucił Hacan.
- Nie można okazać tego jakoś prościej? Powiedzieć, zamrugać? - spytałem szeptem, lekko uginając się pod naporem ciepłego ciężaru z tyłu.
- Nieznajoma dziewczyna ociera się o ciebie, a ty pytasz, czy nie mogłaby przekazać czegoś prościej?!
- Obawiam się, że nasze kultury się trochę różnią.
W tym momencie dziewczyna przestała się o mnie ocierać i odeszła kawałek na bok.
- Wolno ci ją teraz pocałować w rękę.

Chwyciłem jej dłoń prawą ręką, ale ona złapała mój lewy nadgarstek, przyglądając się biało-czerwonej frotce, a na jej twarz pomalutku wypłynął rumieniec zażenowania.
- Aaaa... Polonya... - odeszła po cichutku zmieszana, jakby zdała sobie sprawę z tego, że nie zrozumiem żadnego wypowiedzianego przez nią słowa.

Moi współtowarzysze podziwiali jeszcze panią siedzącą przy stoliku obok nas (wytatuażowana, roznegliżowana pani z silikonem w niektórych częściach ciała nie jest popularnym widokiem w Konstantynopolu), po czym ruszyliśmy w drogę. Tym razem pożegnanie wydało mi się już znacznie mniej dziwne - wyglądało na to, że taki faktycznie jest zwyczaj i nie natrafiłem na specyficzną grupkę. Raz jeszcze wsiadłem do samochodu Abaya, który (przypomnę, po trzech piwach) tym razem zatrzymał się na uliczce otoczonej z obu stron nowoczesnymi budynkami, stylizowanymi jednak na południowe kamienice. Z pewną dozą nieśmiałości wyciągnąłem swój plecak z furgonetki i poszedłem za Abayem na górę, ale szybko porzuciłem lęk. Mieszkanie spokojnie mogłoby znajdować się w zachodniej części Europy, do całości nie pasował tylko jeden detal: toaleta, tradycyjna turecka dziura w podłodze. Kranik na wysokości łydki znajdował się jednak w zaskakująco dobrym stanie i nawet wiaderko było ozdobione jakimiś wzorami...
Abay włączył jakiś kanał komediowy ("jest po rosyjsku, więc pewnie obaj zrozumiemy!"), po kilkunastu minutach wspólnego oglądania udał się na spoczynek, zostawiając mi jednak wcześniej talerz pełen arbuza.
Moje oczy już się kleiły. Oparłem się o ścianę i jedząc pysznego, pachnącego słońcem południa arbuza rozkoszowałem się swoim położeniem. Słuchałem śpiewu szalonych świerszczy, do których po niedługim czasie przyłączył się imam. Jego skrzecząca modlitwa z głośników minaretu niosła się echem po zamarłym mieście. Dopiero świadomość, że to już fadżr (modlitwa odmawiana o świcie, przed wschodem słońca) skłoniła mnie do odstawienia talerza. Niemal od razu zapadłem w błogi, lecz krótki sen.

Cztery godziny snu wydały mi się być luksusem, jakiego nie zaznałem od Salonik. Niestety, Abay szedł już do pracy - ja zresztą musiałem szybko wrócić do kraju...
Nasmarowałem się olejkiem z mocnym filtrem i wróciłem do pokoju. Okazało się, że lekko zachlapałem koszulkę, więc ze śmiechem ją zmieniłem, by wyglądać jak najlepiej. Gdybym tylko później wiedział, jak zła była to decyzja!
Abay jadąc do pracy podrzucił mnie w pobliże głównej drogi wychodzącej z miasta, bym jak najszybciej mógł się stamtąd wydostać.

Wiedziałem, że nie pójdzie lekko, więc moim postanowieniem było dotarcie choćby do Edirne, przy granicy z Bułgarią. Słońce wprawdzie nie paliło tak, jak w Macedonii, ale termometry umieszczone w cieniu wciąż wskazywały grubo ponad czterdzieści stopni. Samochód podrzucił mnie jeszcze kilka kilometrów bliżej granic miasta. Szedłem wzdłuż głównej drogi, od której bił żar - bo cóż mi pozostało?
Po morderczej godzinie udało mi się przycupnąć na rozjeździe, z którego jedna droga prowadziła do Edirne, a druga z powrotem do granicy z Grecją. Jak poinformowali mnie przechodnie, nie był to główny szlak prowadzący do Bułgarii. Postanowiłem jednak czekać na osobę, która mogłaby mnie zabrać.
I udało się, po kolejnej godzinie w słońcu zatrzymał się kolejny, biały Mercedes. Bijące ze środka zimno momentalnie mnie orzeźwiło, a Turek zapowiedział, że "wprawdzie nie jedzie do samego Edirne, ale kawałek od miasta". Dla mnie bomba.
Ruszyliśmy na północny zachód. Ponad dwadzieścia cztery godziny bez stopa wydały mi się wiecznością, ze względu na ogrom wrażeń, jaki mnie spotkał. Nie mogłem mieć pojęcia, że tak szybko nadejdą kolejne...

Wprawdzie tureckie drogi są jednymi z najlepszych, po jakich miałem okazję jechać, jednak rozpędzający się coraz bardziej Mercedes wzbudzał we mnie uczucie niepokoju. Nie było ono jednak silne... a przynajmniej nie do momentu, gdy kierowca odebrał komórkę jadąc dwieście dziesięć kilometrów na godzinę. Przerwał rozmowę na chwilę, gdy chciałem zapiąć pasy.
- Po co? - syknął - Jesteśmy w Turcji, nie musisz mieć zapiętych pasów.
Z ulgą przyjąłem moment, w którym zwolnił i wjechał na rampę, po czym odkleił się na chwilę od słuchawki.
- Muszę cię tutaj wysadzić. Jesteśmy blisko Edirne, to jakieś sto dziesięć kilometrów.
- Eeee... Cóż, dziękuję przynajmniej za podwózkę i za pomoc w opuszczeniu Stambułu.
Podaliśmy sobie ręce, po czym wysiadłem. Słońce wciąż niemiłosiernie paliło, a tym razem doszedł jeszcze wiatr od stepu. Czyniąc jakieś nieprawdopodobne kombinacje, osłaniając kartkę przed wiatrem, starałem się pokazywać ją kierowcom wyjeżdżającym na płatną autostradę.

Bardzo długo stałem w miejscu. Niemal cały ruch z okolicznego miasteczka kierował się do Stambułu. Zatrzymał się jednak kierowca ciężarówki...
- Czy ty chcesz się dostać do Edirne?
- Tak, przynajmniej do...
- Aha - przerwał mi kierowca, zupełnie nie zważając na to, co chcę powiedzieć - bo widzisz, jadę do Sofii, więc tylko przemykam obwodnicą. To cię pewnie nie satysfakcjonuje.
- Ja... - nie zdążyłem nic powiedzieć, bo kierowca mi pomachał, zostawiając mnie na środku drogi niemal ze łzami w oczach i odjeżdżając. Nie musiałem jednak czekać długo, bo po chwili przyjechała... laweta.
Z ustaleń dokonywanych przez nas na migi wyniknęło, że laweta jedzie do pierwszego postoju na autostradzie, w stronę Edirne. Przyjąłem to z radością, licząc na to, że tam ruch może okazać się nieco większy, a ja szybciej dostanę się pod bułgarską granicę. Krótka podróż upłynęła nam w niezwykłym ścisku...
Po kilku minutach wysiadłem na postoju. Miałem zamiar schować na chwilę kartkę, by przejść w stronę jakiegoś miejsca, w którym mógłbym złapać samochód. No właśnie, miałem zamiar, bo nie zdołałem przejść nawet dwóch kroków, gdy...

- Edirne? Przyjacielu, chcesz dostać się do Edirne? - podszedł do mnie dość młody człowiek. Na oko dałbym mu 26, góra 27 lat. Jego ciemna - jak na Turka - karnacja kontrastowała w jakiś absurdalny sposób z jasną koszulą.
- Prawdę mówiąc chcę dostać się jak najbliżej bułgarskiej granicy, wracam do Polski...
- Czyli Edirne ci odpowiada?
Zamrugałem. Chłopak wyraźnie wpatrywał się we mnie jak w zagubioną atrakcję turystyczną, której koniecznie trzeba pomóc trafić we właściwe miejsce.
- Tak, chyba tak...
Chłopak klasnął w dłonie z zadowoleniem.
- Mój przyjaciel za chwilę będzie jechał w okolice Edirne, z chęcią cię podwieziemy! Chodź, przyjacielu!

Poszedłem za chłopakiem do knajpy znajdującej się na postoju. Zostałem obrzucony niezwykle badawczymi spojrzeniami, a mój nowy znajomy zaprowadził mnie do stolika, przez cały czas niemal podskakując z przejęcia.
- To jest mój tata, a to jest mój przyjaciel, kierowca, który zaraz jedzie pod Edirne. - przedstawiliśmy się sobie z nieco starszymi panami, a gdy z powrotem usiadłem, okazało się, że przede mną stoi herbata w charakterystycznej szklaneczce o doskonale mi już znanym kształcie.
- Przyjacielu, czy jesteś głodny?
- N... nie - wyjąkałem, po raz kolejny zaskoczony gościnnością. Kierowca wpatrywał się we mnie ciemnobrązowymi oczami. Połączenie takich oczu z bardzo ciemną skórą sprawiało znacznie mroczniejsze wrażenie, niż w przypadku typowego mieszkańca Afryki.
- Jest Kurdem. - powiedział chłopak, widząc moje zaciekawione spojrzenie - Pochodzi z terenów Turcji, ale z irańskiego pogranicza. Nie martw się! Kurdowie są bardzo przyjaźnie nastawieni!
Zastanawiałem się, czy naprawdę rzuciłem spojrzenie, jakbym myślał, że ktoś usiłuje zrobić mi krzywdę. Po dopiciu trzeciej herbaty poszliśmy na parking.
- To ten. - chłopak wskazał mi samochód, a ja usłyszałem tylko gruchot mojej szczęki lądującej na asfalcie. Cysterna?!

Kierowca spojrzał na moje buty, jeszcze raz na swój samochód, po czym wspiął się po schodkach i wyciągnął gazetę, którą rozłożył na podnóżku siedzenia pasażera. Po chwili zrozumiałem jego troskę - wnętrze kabiny pokrywały przeróżne dywaniki i ozdoby, ja również nie chciałbym ich ubrudzić. Ku mojemu zaskoczeniu, w kabinie znalazło się nas trzech - kierowca, ja i... chłopak, który znalazł mnie na postoju.
- Przyjacielu, czy jesteś zrelaksowany?
- Tak - odparłem, czując mój rosnący, wewnętrzny dług wdzięczności.

Cysterna mknęła na północny zachód, w stronę coraz niżej świecącego słońca. Chłopak zagadywał mnie co chwilę, nader często pytając, czy nie jestem głodny, czy nie jestem zmęczony, czy jestem zrelaksowany.
Nagle wyprzedziła nas inna ciężarówka. Tir na polskich numerach...
- O, ciężarówka z polską rejestracją, moi ludzie. - zażartowałem.
Kierowca i chłopak spojrzeli się błyskawicznie po sobie. Kierowca mocno przyspieszył, a ja zastanawiałem się, czy to dobra decyzja.
- Otworzę okno, spytaj go, czy nie jedzie do Polski. - kierowca tira wyraźnie nie żartował. Prędkościomierz podskoczył z 90 do ponad 110 kilometrów na godzinę...
Gdy zrównaliśmy się z polską ciężarówką, pomachałem mężczyźnie, który ją prowadził. Przez chwilę mnie nie zauważał, ale w końcu spojrzał w bok, a następnie otworzył okno.
- Dzień dobry! - krzyknąłem próbując przekrzyczeć pęd powietrza, używając języka polskiego po raz pierwszy od Słowacji.
- Dzień dobry... - odparł zaskoczony kierowca, nieprzywykły do prowadzenia konwersacji pomiędzy pędzącymi ciężarówkami.
- Czy jedzie pan w stronę Polski?
- Oj, niestety. Jadę do Edirne, po czym zawracam i jadę do Ankary.
- I nie zna pan nikogo, kto by teraz gdzieś stąd jechał?
- Nie, niestety nie. - w tym momencie znad jego krocza ujawniła się młoda, zdziwiona brunetka. Kiwnąłem kierowcy ze śmiechem ręką, a ten zamknął szybę. Po chwili zacząłem tłumaczyć stropionym współtowarzyszom podróży moją rozmowę.

Zatrzymaliśmy się dwadzieścia kilometrów przed Edirne, na kolejnym postoju. Kierowca i chłopak pomogli mi wyciągnąć rzeczy z kabiny, po czym... poszliśmy na herbatę.
- Przyjacielu, czy jesteś głodny?
- Troszkę, ale naprawdę nie ma potrzeby... - nie zdążyłem skończyć tego zdania, bo przed moim nosem wylądowała gęsta, zawiesista potrawka. Obaj mężczyźni wstali.
- Przyjacielu, jedz i niczym się nie przejmuj. Będziemy za kilka minut.
Z braku lepszych zajęć zabrałem się za potrawkę pomidorowo-ciecierzycową, a jeden z pracowników knajpki postawił obok koszyk pełen chleba. Nie licząc chińskich zupek - pierwszy, porządny ciepły posiłek od Serbii...

Talerz potrawki niebezpiecznie zbliżał się do końca, gdy panowie wrócili.
- Złapaliśmy ci stopa! - chłopak przestępował z nogi na nogę, wyraźnie ucieszony - Właściciel tego przybytku będzie jechał o dziewiętnastej do Edirne, więc chętnie podrzuci cię do centrum miasta!
Nie byłem w stanie wyrazić swojej wdzięczności za to wszystko. Spytałem chłopaka, jak mogę się mu odwdzięczyć, a ten wzruszył tylko ramionami.
- Po prostu ugość kiedyś wędrowca, dobrze? - chłopak i kierowca pocałowali mnie po dwa razy na pożegnanie - Trzymaj się, przyjacielu! Wracaj bezpiecznie!

Spojrzałem na zegarek. Miałem jeszcze pół godziny, więc postanowiłem skorzystać z lokalnych dobrodziejstw cywilizacji w postaci bezprzewodowego internetu. Kilka minut po dziewiętnastej parę osób ruszyło w stronę furgonetki. Poszedłem nieśmiało, ale kierowca wyraźnie zachęcił mnie ręką, bym wsiadł razem z nimi. Wrzuciłem swój plecak na pakę i po raz ostatni tego dnia ruszyłem cudzym samochodem w podróż.
Sześć osób - kierowca i ja na siedzeniach, młoda dziewczyna i trzech mężczyzn na pace - błyskawicznie zbliżało się do Edirne. Próbowali porozumieć się ze mną za pomocą słów, ale niestety - z pomocą znów przyszła gestykulacja. Zrozumiałem, że dziewczyna pyta mnie skąd jestem, podniosłem więc rękę z uśmiechem.
- Polonya.
- Aaa, Polonya? Yakshemash! - wyszczerzyła zęby.
- Evet! Iyi! - pochwaliłem ją z radością, używając mojego niezwykle ograniczonego tureckiego słownictwa. Kierowca spojrzał na nas i pokręcił głową z politowaniem, po czym wziął głęboki wdech i sam spróbował coś powiedzieć po polsku.
- KU*WA.
Jednocześnie wytrzeszczyłem oczy i wybuchnąłem śmiechem. Kierowca jednak nie ustawał w swoich wysiłkach, a jego obfity wąs wręcz lekko falował, gdy ten wypowiadał kolejne głoski.
- PI*DA.
Jeden z młodych mężczyzn wytłumaczył mi na migi, że spotkali kiedyś jakiegoś Polaka, a to były jedyne słowa, które udało im się zapamiętać w naszym języku. Cóż.


Dwie doby w Turcji kompletnie odmieniły moje życie, więc gdy wysiadałem z furgonetki w centrum Edirne, uśmiechałem się do wszystkich i wszystkiego. Mina odrobinkę mi zrzedła, gdy zobaczyłem, jak nisko na niebie znajduje się już słońce, ale postanowiłem iść przed siebie, a choć wielu napotkanych hotelarzy proponowało mi nocleg, ze smutkiem musiałem odmawiać...
Przeszedłem starym mostem nad Tuncą i zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca na spoczynek - w miarę możliwości z wodą. Wiedziałem, że nie ma sensu opuszczać na tę noc prawdopodobnie najuczynniejszego kraju, w jakim do tej pory miałem okazję przebywać...
Na wąskiej drodze prowadzącej w stronę granicy znalazłem rozpadającą się stację benzynową z czymś, co przypominało sklepik. Uznałem, że warto spróbować - przed stacją siedział jegomość, który na oko mógł mieć maksymalnie trzydzieści lat...
- Czy mówi pan może po angielsku?
- Tak. W czym mogę pomóc?
- Czy mógłbym u pana kupić butelkę wody?
Mężczyzna kazał mi chwilkę poczekać, zniknął na zapleczu, po czym... przyniósł mi na wpół otwartą, dużą butelkę wody i szklankę. Rozmawialiśmy przez dwadzieścia minut - chociaż być może słowo "rozmawialiśmy" jest nadużyciem w obliczu mojego niemal monologu o mojej podróży, który wtedy wygłosiłem...

Poszedłem skorzystać z łazienki znajdującej się z tyłu stacji. Znalazłem schodki prowadzące na górę, na dach budynku znajdującego się przy stacji. Na dworze panował wciąż nieznośny skwar, a wygięta palma w niezwykły sposób opadała na dach. Usiadłem przy murku i oparty o palmę wysłuchałem maghribu (modlitwy o zachodzie słońca), delektując się ostatnimi chwilami tego dnia. Po kilku minutach wróciłem na dół.
- Czy znasz w okolicy jakieś ciche, osłonięte miejsce, w którym mógłbym spędzić tę noc?
Właściciel stacji podrapał się po koziej bródce i wzruszył ramionami.
- Cóż, chyba możesz rozłożyć się w moim garażu.
Zajrzałem do środka: duże, betonowe pomieszczenie zapewniało osłonę przed deszczem i wiatrem, natomiast dwa duże psy siedzące w środku nie zachęciły mnie do wejścia - pomimo tego, że były bardzo przyjaźnie nastawione.
- Czy ty masz ze sobą śpiwór? - właściciel stacji klepnął mnie w ramię, na co spojrzałem na niego być może zbyt surowym wzrokiem.
- Oczywiście, bez niego nigdzie się nie ruszam! - odparłem lekko burkliwym głosem, na co gospodarz lekko się uśmiechnął.
- Na zapleczu jest tapczan, na którym zazwyczaj sypiam. Dziś muszę spędzić jednak całą noc w pracy, więc możesz spokojnie położyć się tam.
Ledwie bełkocząc słowa podziękowania wszedłem do niezbyt czystego pomieszczenia, w którym znalazłem tapczan. Wyglądał, jakby był co najmniej dwukrotnie starszy ode mnie, ale w tym momencie mi to nie przeszkadzało - po raz pierwszy od domu miałem okazję przespać się w warunkach, które można było uznać za komfortowe!
Wyszedłem na zewnątrz, gdzie okazało się, że przybyło jeszcze dwóch mężczyzn.

- O, Krzysiek, właśnie opowiadałem o tobie moim przyjaciołom! Poznałeś już mojego tatę? A to jest Onur.
Przywitałem się z mężczyznami. Tata właściciela stacji otworzył sobie piwo, a sam właściciel zaparzył nam trzem po herbacie. Gawędziliśmy, aż nie ściemniło się całkowicie - trochę po angielsku, trochę po turecku, trochę na migi. W pewnym momencie Onur pokręcił głową i zaczął coś mówić, niezrozumiale dla mnie.
- O czym on mówi? - spytałem po angielsku gospodarza.
- Chodzi o to, że wszyscy trzej urodziliśmy się i wychowaliśmy w Edirne, tu spędziliśmy całe życie. Najdalsze miejsce, w jakim byliśmy, to Kapıkule: dwadzieścia kilometrów stąd. Ja prowadzę tę stację benzynową już od siedmiu lat, a Onur przyjeżdża tu co wieczór i tak mijają nam dni. Nagle, ni stąd ni zowąd, pojawiasz się ty. Ty, który w dziewięć dni odbyłeś niesamowitą podróż i przejechałeś tyle kilometrów, że my trzej razem wzięci nie przejechaliśmy tyle łącznie w życiu - i nie sądzę, byśmy kiedykolwiek przejechali. Niezbadane są koleje losu.

Właściciel co jakiś czas biegał do podjeżdżających pojazdów, by pomóc przy tankowaniu, a Onur i ojciec gospodarza rozmawiali wtedy ze mną na migi. W końcu jednak przyszedł czas pożegnań - starszy pan skończył drugie piwo, po czym uścisnął nam dłonie, wsiadł na rower i odjechał. Onur i gospodarz zniknęli na chwilę na zapleczu, po czym ten drugi wychylił głowę z budynku.
- Chodź, przyjacielu! - zawołał - Czas na wieczerzę!
Budynek wypełniała gęsta woń znajomej dla mnie już pomidorowo-ciecierzycowej potrawki, której smak można określić jako bardzo zbliżony do fasolki po bretońsku. Tym razem ciecierzyca nie została jednak rozdrobniona, w przeciwieństwie do wersji z postoju przy autostradzie...
Nieco nauczony tureckich zwyczajów zasiadłem z panami do stołu. Potrawka była przepyszna, a jako, że na moim talerzu znalazła się największa porcja, obaj mężczyźni skończyli przede mną.

Onur odpoczywał z błogą miną, a gospodarz podszedł do charakterystycznego komputera. Nigdy wcześniej nie miałem okazji znaleźć się na zapleczu stacji benzynowej, więc z tym większą ciekawością go obserwowałem.
- Zbiornik numer cztery ma mało paliwa. - poinformował mnie właściciel stacji - Na jutro zamówiłem dostawę.
Zacząłem się zastanawiać, czy nadjedzie cysterna z moim znajomym Kurdem, ale uświadomiłem sobie, że on woził przecież jogurt.
Onur o coś mnie spytał, ale znów kompletnie nie zrozumiałem jego słów...

- Pyta, czy jako osoba pochodzenia polskiego jesteś Chrześcijaninem.
- Nie wiem. - wzruszyłem ramionami, co spotkało się z niezrozumieniem.
- Nie wiesz, jaką wiarę wyznajesz?
- Nie jestem pewien. Czytałem zarówno Biblię, jak i Koran. Chrześcijaństwo i Islam różnią się zwyczajami kulturowymi, ale powinniśmy spojrzeć prawdzie w oczy: tak naprawdę wierzymy w to samo, a wiele rzeczy jest wręcz bliźniaczych.
- Bliźniaczych?
- No... Weźmy taki Ramadan. Zaczyna się pojutrze, prawda?
- Tak.
- Trwa przez miesiąc, w trakcie którego dobry Muzułmanin wyrzeka się jedzenia od wschodu do zachodu słońca?
- Jedzenia i picia.
- Po miesiącu postu następuje święto dziękczynienia Allahowi przez Muzułmanina?
- Tak.
- W Chrześcijaństwie istnieje bardzo podobne święto, w którym dziękuje się Bogu za zbawienie. Święto poprzedzone jest miesiącem postu, w trakcie którego wyrzekamy się wybranej przez nas rzeczy, by wzmocnić ciało, ducha, moralność i dyscyplinę. Nazywamy je Wielkanocą.

Czas upływał nam na różnych, przyjemnych rozmowach. W pewnym momencie zorientowałem się, że wybiła pierwsza trzydzieści, przeprosiłem więc panów i życzyłem im dobrej nocy. Nie zdążyłem nawet dobrze ułożyć się w śpiworze, gdy Morfeusz wyciągnął po mnie swoje ręce...

<< < 7 > >>

czwartek, 20 listopada 2014

Stambuł 2012 - 6. These Days, Glory Days (TR)

Obudziłem się o ósmej, a nad swoją głową zobaczyłem dwóch Turków - jednego w okolicach pięćdziesiątki, drugiego nieco młodszego. Spytali mnie, czy wszystko w porządku, odpowiedziałem twierdząco z uśmiechem. Zanim zdążyli zadać standardowe pytanie, wyciągnąłem spod śpiwora rękę z biało-czerwoną opaską. Zdziwiło mnie jednak to, że "ach... Polonya!" wypowiedział tylko jeden z mężczyzn, a drugiego gdzieś wcięło. Rozwiązanie zagadki nastąpiło dwie minuty później, gdy młodszy przyszedł z papierowym kubkiem. Zbadałem uważnie zawartość - ciecz okazała się być herbatą. Podziękowałem mu z radością - nie wiedziałem, że to pierwsza z siedemnastu herbat, jakie wypiję w ciągu następnych czterdziestu godzin...

Stanąłem przy drodze. Wiedziałem, że nie ma sensu pisać nowej kartki - dwieście kilometrów od największego miasta Europy każdy kierowca wiedział, gdzie pragnę się dostać.
Droga miała nieprawdopodobną szerokość, podobnie jak pobocze. Nadjeżdżające samochody widziałem z odległości dwóch kilometrów - musiałem jednak czekać zaskakująco długo. Dopiero po trzydziestu minutach ktoś się zatrzymał. Był to starszy mężczyzna z siedzącym z przodu synem, który wyglądał na jakieś dziewięć-dziesięć lat. Kierowca kazał synowi przesiąść się do tyłu i zaprosił mnie do środka. Niezrażony chłopiec wyciągnął Game Boya i zajął się pokemonami.
Znów okazało się, że mężczyzna nie mówi po angielsku, ale i tak jakoś się dogadaliśmy. Jechał aż do Ankary, więc mógł mnie bezproblemowo zawieźć na azjatycką stronę...

Po stu kilometrach kierowca zapowiedział "tea time" i zjechał na jakąś stację benzynową. Postanowiłem skorzystać z okazji i zajrzałem do tureckiej toalety. I tutaj pojawił się pierwszy szok, bo zamiast tradycyjnej dziury w podłodze... znalazłem prawdziwą muszlę klozetową. Ale na tym nie koniec niespodzianek - posiadała ona skomplikowany system dźwigni, a z obrazkowej instrukcji wywnioskowałem, że powinienem pociągnąć jedną z nich. Gdy to zrobiłem, folia, która pokrywała deskę (!) przesunęła się, a na wierzchu znalazła się jej czysta część. Robiąc zdjęcie toalety poczułem się jak japoński turysta.
Po wyjściu na zewnątrz zrobiło mi się gorąco, bo nie było już samochodu... Na szczęście okazało się, że kierowca przeparkował go dwadzieścia metrów dalej. W tym momencie dowiedziałem się dwóch rzeczy: mężczyzna jednak trochę mówił po angielsku, a na tej stacji benzynowej nie było herbaty. Postanowiliśmy więc wyruszyć dalej, a po dwudziestu kilometrach zjechaliśmy jeszcze raz. Tym razem herbatę piłem już z tradycyjnej, tureckiej szklaneczki...

Jakieś czterdzieści kilometrów przed "Stambułem" (tym według znaków drogowych) wjechaliśmy do dużego miasta. Zastanawiałem się, czy to już aby nie przedmieścia... I faktycznie - budynki stawały się stopniowo coraz wyższe, a na monstrualnej drodze (dwa razy po trzy pasy, w obie strony) pojawiało się coraz więcej pojazdów. Ruch szedł sprawnie do pewnego miejsca, w którym stanęliśmy w korku - okazało się, że wskutek niedawnego trzęsienia ziemi zawalił się wiadukt. Po kilku minutach udało nam się znów ruszyć, a uliczni sprzedawcy (rozprowadzający wszystko - od mocno zmrożonych butelek wody po uniwersalne ładowarki turystyczne) pozostali z tyłu, między samochodami.
Zrozumiałem jak musi czuć się człowiek z małego miasteczka, który odwiedza pewnego dnia stolicę swojego kraju. Trzynastomilionowa metropolia uderzyła mnie swoją wielkością, dziesiątkami tysięcy ludzi na ulicach, setkami przecznic. Mimo to było w niej coś muzułmańskiego, przyjaznego i zachęcającego...

W końcu zobaczyłem to, na co czekałem od paru dni - Bosfor. Droga zajęła mi tydzień, tak, jak mówili Słowacy. W głębi serca wiedziałem jednak, że to wszystko potrwałoby znacznie krócej, gdyby nie Grecja...
Most ulokowany na jakiejś nieprawdopodobnej wysokości kołysał się lekko na wietrze. Uczucie było dość przerażające, ale trwało tylko półtora kilometra. Po wszystkim ujrzałem odblaskową tabliczkę z napisem "Welcome to Asia". Z otwartym oknem rozkoszowałem się pierwszymi metrami na nowym kontynencie.

Podałem rękę kierowcy, przybiłem piątkę jego synkowi i wysiadłem na jakiejś przecznicy w Kadiköy. Zrobiłem zaledwie trzy kroki, kiedy drogę przeciął mi sporych rozmiarów skorpion. "No tak" - pomyślałem - "nieźle się zaczyna..."
Uliczka biegnąca w dół, ograniczana z obu stron palmami i kolorowymi willami przypominała raczej jakieś włoskie miasteczko, niż największą muzułmańską miejscowość świata. Szedłem w dół pomalutku, delektując się każdym krokiem po azjatyckiej stronie. W mojej głowie dźwięczały trzy turystyczne, konstantynopolskie cele: "Wielki Bazar - kebab - pocztówki".

Ostatnią z tych trzech rzeczy postanowiłem załatwić na miejscu. Wszedłem do jakiegoś okolicznego kiosku, za ladą stał dość młody sprzedawca. Wybrałem kilka kartek, wyciągnąłem rękę po długopis. Rękę z opaską...
- Jesteś z Polski? - spytał sprzedawca patrząc na kolory na moim nadgarstku.
- Zgadza się. - wyszczerzyłem się.
- Znam polską piosenkarkę!
- Naprawdę? - zdziwiłem się, a do głowy zaczęły mi przychodzić różne postaci - A któż to taki?
- Nie pamiętam, jak to się wymawia... Gossiya Anthsheyeevitch?

Rozpaczliwie starałem się nie roześmiać.

- A swoją drogą, powiedz mi. Jak tu dotarłeś? Samolotem?
- Nie, właściwie to stopem.
- Stopem?! Z Polski?!
- Tak, a konkretniej z Warszawy.
- Sam?
- No tak, bo zawsze kończy się tak samo. Jak pytam w listopadzie o to, kto chciałby ze mną pojechać, to zgłaszają się wszyscy, a w czerwcu nie ma już nikogo.
- Ja też bym się wybrał, ale trochę się obawiam... Ale ze Stambułu to już masz samolot, co?
- Nie. - uśmiechnąłem się - Za kilka godzin ruszam z powrotem do Warszawy.

Sprzedawca opuścił mi 50 kuruszy, uścisnął mi dłoń i życzył szerokiej drogi. W kolorowym mieście nastrój poprawiał mi się z minuty na minutę, a nie wybiła jeszcze nawet trzynasta...
W połowie uliczki znalazłem jakąś malutką restaurację, w której siedziało sporo - jak na ten rejon - klientów. Nauczony doświadczeniem postanowiłem zajrzeć do środka i wypełnić drugi ze swoich celów.
Nikt z obsługi niestety nie mówił po angielsku, ale dogadaliśmy się na migi. Dostałem kartę, z której niewiele zrozumiałem, ale szef obsługi zabrał mi ją, każąc chwilę poczekać - i wręczył kartę po angielsku.

Trafiłem do typowej "kebabowni", najwyraźniej dość popularnej wśród okolicznych mieszkańców. Z zadowoleniem znalazłem stronę z kebabami i... mina mi trochę zrzedła. Rodzajów kebaba było CZTERNAŚCIE (tak, liczyłem). Podejrzewałem, że najbardziej typowe znajdują się na samej górze, więc czytam: kebab Sułtana Ahmeta, kebab Sułtana Mehmeta, kebab Sułtana Sulejmana... Niestety, dookoła nie było nikogo znającego angielski, kto mógłby mi podszepnąć z czym właściwie to jest. W pewnym sensie mnie to rozbawiło - "no jak to, nie wiesz z czym jest kebab Sułtana Mehmeta?"

Po niedługim zastanowieniu zdecydowałem się na kebab z... tatarem. Stwierdziłem, że jak iść na całego, to ten jeden raz - przynajmniej będę mógł pochwalić się wnukom, że jadłem surowe mięso w Azji. Kelner myślał, że się przesłyszał i pytał jeszcze trzy razy, czy na pewno chcę w cieście, a nie na talerzu.
- Tak - pokazałem na migi - bo do diaska, chcę to skonfrontować z tym, co sprzedają w Polsce.
W końcu pracownik uległ. Spytał mnie jeszcze, czy chcę do tego ayran, po czym skłonił się nisko i zniknął na zapleczu. Pięć minut później przyniósł mi talerz. Lodowaty, spieniony ayran i zimny kebab - to zdawało się być dobrym połączeniem w morderczym upale. Wziąłem pierwszego kęsa i... obiecałem sobie, że wrócę do Turcji choćby dla tak niesamowitego jedzenia.

Kolejne godziny stawały się coraz bardziej niesamowite. Kiedyś przeczytałem zdanie, że "kto raz spróbuje lodów od ulicznego sprzedawcy w Stambule, ten nie zapomni ich smaku do końca życia". Idąc chodnikiem w dół faktycznie udało mi się znaleźć jakiegoś drobnego, niepozornego człowieka stojącego za standardową lodówką. Poprosiłem go o dwie gałki, ale nie mogliśmy się dogadać. Po pięciu minutach wziął ode mnie pieniądze za dwie kulki, ale nałożył ich sześć. Turecka otwartość zaskakiwała mnie w dalszym ciągu - coś, co w Europie wydaje się być jedną sytuacją na tysiąc, w Turcji jest czymś naturalnym i normalnym.

Zobaczyłem przechodzącego obok Żyda, który śmiał się z czegoś ze swoją towarzyszką - Muzułmanką, spod której stroju widać było tylko oczy - i pomyślałem sobie, że jak długo będziemy mówili o tolerancji, sprawiedliwości i braku dyskryminacji, tak długo nie będzie na nie żadnych szans.

Potem przekonałem się, że półlitrowa butelka zmrożonej wody zawsze kosztuje w turcji 50 kuruszy (wówczas okolice 95 groszy), niezależnie od miejsca sprzedaży ani tego, czy butelkuje ją międzynarodowy koncern, czy lokalna rozlewnia.
Zaopatrzony w taką właśnie "koncernową" wodę wsiadłem na pokład promu płynącego na europejską stronę. Na azjatyckiej spędziłem zaledwie dwie godziny z hakiem, ale... dla mnie najbardziej liczyło się to, że w ogóle tam byłem.

Pozostał ostatni cel podróży - Wielki Bazar. Na szczęście dojście było jako-tako oznakowane, więc po wyjściu z promu nie miałem wielkich problemów, by dotrzeć na uliczkę prowadzącą w górę. Na nieszczęście - no właśnie. Po uliczce prowadzącej w górę nastąpiła jeszcze bardziej stroma uliczka, a potem... zejście w dół. Miejscowi biegali sobie tylko znanymi ścieżkami i tylko troszkę ich zadziwiło, że ktoś idzie taką drogą z takim ciężarem, w takim upale. Szczęśliwie znalazłem w jakiejś bramie prysznic...
Zszedłem do piwnicy, gdzie okazało się, że pomieszczenie nie wygląda zbyt przyjemnie. Trudno. Jakiś strasznie zarośnięty Turek zaprowadził mnie na zaplecze piwnicy (tak, takie miejsca istnieją) i wręczył mydełko.

Po dwudziestu minutach, świeży i pachnący, ruszyłem dalej za drogowskazami. Minąłem dystrybutor wody z jednym słowem we wszystkich językach świata (Free - Frei - Gratis - ... - WOLNY), skręciłem w prawo i... zauważyłem, że jestem już na Wielkim Bazarze.
Wielokolorowe lampiony lekko rozświetlały ciemny korytarz. Zastanawiałem się, co uda mi się znaleźć w tym miejscu, dlatego też przeżyłem lekkie rozczarowanie widząc, jak bardzo turystyczne jest to miejsce. Sprzedawcy nawoływali ze wszystkich stron i nie zdziwiło mnie, gdy drogę zastąpił mi starszy pan w szatach.
- Może zerkniesz na moje towary?
Stwierdziłem, że zerknąć zawsze mogę. Mężczyzna sprzedawał najróżniejsze artykuły spożywcze, od herbaty po różne rodzaje tytoniu.
- Ile za lokum?
- Dla ciebie, przyjacielu - zmierzył mnie wzrokiem - pięć lir.
Cena wcale nie była gorsza, niż w sklepie, ale spróbowałem pójść nieco dalej.
- Czy jeśłi kupię trzy pudełka, to opuścisz mi troszkę?
Facet całkowicie zbaraniał.
- No... Mogę opuścić do trzynastu...
- Dam dziesięć.
Moja stanowczość i pewność całkowicie wybiły go z rytmu. Zaskoczony lekko tylko kiwnął głową i po chwili w ręku trzymałem już torebkę z trzema pudełkami lokum o trzech różnych smakach.
- Czekaj! - odwróciłem się, a mężczyzna podszedł do mnie - Pierwszy raz jakiś obcokrajowiec chciał się ze mną targować. Skąd jesteś?
Podniosłem rękę z biało-czerwoną opaską i uśmiechnąłem się.
- Przyjacielu, nie ma żartów z nami, Polakami.

Postanowiłem powłóczyć się jeszcze trochę po Bazarze, bo wiedziałem, że do drugiego tak kolorowego miejsca długo nie trafię. Zaczynałem czuć się coraz bardziej jak w filmie, gdy kolejni sprzedawcy zastępowali mi drogę ("Przyjacielu, mam dla ciebie wymarzony dywan!"). W końcu jednak opuściłem półbudynek i postanowiłem zacząć się kierować w stronę przedmieść...

Upał był nie do zniesienia. Co 200-300 metrów musiałem na chwilę przystawać, by nie rozpłynąć się całkowicie. Niedaleko za Wielkim Bazarem popełniłem straszliwy błąd, kupując butelkę tureckiego gazowanego napoju pomarańczowego... Na szczęście nie straciłem głowy i, przechodząc obok parku (w którym ludzie wylegiwali się na słonecznych trawnikach) zauważyłem niewielką budkę. Postanowiłem wstąpić doń na herbatę...
Po dwóch herbatach (i kilku przesympatycznych rozmowach) ruszyłem dalej z rosnącym uśmiechem. Nie przeszedłem jednak dwustu metrów, gdy usłyszałem, że ktoś mnie woła.
- Przyjacielu, chodź, wejdź na chwilę! Wyglądasz na strasznie zmęczonego, na pewno jesteś głodny! Wstąp na jakiś obiad!
- Przykro mi - odpowiedziałem z przepraszającym uśmiechem - ale nie mam już żadnych pieniędzy.
Nawołujący mnie właściciel restauracji stropił się, ale natychmiast na jego twarzy wykwitł uśmiech.
- No trudno, ale mimo wszystko wejdź na herbatę! Ja stawiam.

Po raz kolejny zszokowany turecką gościnnością wszedłem do środka. Jeden z kelnerów natychmiast wskazał mi stolik, drugi przyniósł cukier, a dziewczyna o pięknym uśmiechu postawiła dwie herbaty - przede mną i przed właścicielem restauracji. Po niezbyt długiej, acz uroczej rozmowie mężczyzna uścisnął mi dłoń i wskazał dalszą drogę.
Wzbierała we mnie całkowita euforia. Nigdy w swoim życiu nie doświadczyłem takiej otwartości i powszechnego szczęścia. Nawet idąc przez bardziej szare osiedla zastanawiałem się, czy nie byłoby warto się tu przeprowadzić...
W końcu dotarłem do metra. Uznałem, że najsensowniejszym wyjściem będzie przedostanie się nieco na północ, w pobliże zjazdu na autostradę. Przestudiowałem dokładnie plan komunikacji i udałem się pod ziemię. Nagle przeżyłem mały szok, bo mojej linii... po prostu nie było.

Stałem chwilę przed mapą nie wiedząc, co robić, a po chwili podszedł do mnie policjant. Obawiałem się drobnych nieprzyjemności (wielki plecak w metrze w godzinach szczytu, w kraju muzułmańskim mógł wyglądać trochę na bombę), dlatego szczęka opadła mi na ziemię, gdy policjant... podał mi rękę.
- Zgubiłeś się?
- To nie tak, że się zgubiłem. Po prostu szukam tej linii.
Funkcjonariusz spojrzał na mapę i kiwnął głową.
- Przecież to nie metro, tylko tramwaj.
- Jak to tramwaj? Ale...
- Szybki bezkolizyjny tramwaj, pełniący funkcję kolejki i oznaczony na wszelkich planach jako metro. Musisz pójść do góry, a potem skręcić w prawo za światłami.
Uścisnąłem mu prawicę jeszcze raz i poszedłem zgodnie ze wskazówkami - faktycznie, udało się trafić we wskazane miejsce.

Po półgodzinnej przejażdżce tramwajem wysiadłem, znajdując zjazd na autostradę. Mina mi trochę zrzedła, gdy próbowałem złapać stopa, bo raz po raz zatrzymywały się taksówki i autobusy. Najciekawszą rozmowę przeprowadziłem z pierwszym taksówkarzem...
- Gdzie chcesz pojechać? - spytał, ustawiając taksometr.
- Do Edirne, ale...
- Do Edirne? No no, to kawał drogi - powiedział, coraz bardziej zadowolony z siebie.
- No tak, ale ja nie mam pieniędzy, jeżdżę stopem.
Kierowca spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Słuchaj, ja bardzo chętnie bym cię podwiózł. Ale zrozum, że nie mogę za darmo, muszę wziąć pieniądze, taka jest moja praca.
- Rozumiem i dlatego nie będę miał żalu, jak pan pojedzie.
- Ale chętnie cię podwiozę.
- Ale nie mam pieniędzy, jadę stopem.
- Wiesz, naprawdę muszę wziąć od ciebie pieniądze, pracuję jako taksówkarz.

Po pięciu minutach takiej rozmowy mężczyzna w końcu odjechał. Na moje nieszczęście, zaczynało się robić ciemno, a prócz autobusów i taksówek zatrzymywali się też przechodnie, którzy byli strasznie ciekawi mojej podróży. W końcu postanowiłem zmienić punkt, w którym przebywałem. Zrobiłem to w samą porę, bo punktualnie o 21 włączyły się zraszacze... w miejscu, w którym przebywałem chwilę wcześniej.
Postanowiłem przejść kawałek wzdłuż drogi. Przeskakując przez obracające się strumienie poczułem się niczym bohater jakiejś dziwnej gry komputerowej. Obok zjazdu prowadziła bardzo wąska ścieżka, ograniczona z drugiej strony ogrodzeniem. Dopiero, gdy przeszedłem kilometr, okazało się, że to ślepa uliczka. W tamtym miejscu wisiała również niewielka tabliczka, że za ogrodzeniem znajduje się poligon.

Stwierdziłem, że czas podjąć działanie. Po krótkiej wędrówce po okolicznym osiedlu (w poszukiwaniu miejsca do spania) trafiłem na jakąś otwartą kawiarenkę, przed którą siedziało dwóch Turków. Nowonabytym zwyczajem skłoniłem się nisko i przysiadłem, a przed moim nosem wylądowała herbata. Starałem się dogadać w kilku znanych mi językach. Oni nie mieli pojęcia, o czym mówię (z wzajemnością), więc zatrzymali przechodzącą ulicą grupkę trzech mężczyzn. Żaden z nich też nie znał obcego języka, więc pięcioosobowa już grupka zatrzymała kolejne dwie osoby.
Poczułem się dość dziwnie, bo moje przyjście w ciągu minuty sprawiło, że przede mną znalazło się siedmiu Turków wartko i radośnie dyskutujących w swoim języku. Na całe szczęście dwie minuty później do baru przyszło kolejnych czterech mężczyzn. Jeden z nich znał angielski bardzo dobrze, drugi... cóż, przynajmniej znał kilka słów.

Zostałem z grupą czterech sympatycznych Turków. Porozmawialiśmy (wciąż nie wiedziałem, do czego to wszystko zmierza), po czym oni wymienili między sobą parę uwag w swoim języku. Uśmiechnęli się szeroko, a ten, który płynnie władał angielskim (najwyraźniej przywódca bandy) kiwnął swojemu koledze.
- Kris! Kam, kam! - kolega machał ręką, żebym do niego podszedł. Zastanawiałem się, czy to rozsądne, że idę z nieznajomym Muzułmaninem w dół ciemnej uliczki, zostawiając z resztą jego kolegów wszystkie swoje rzeczy. Postanowiłem jednak wykonać skok wiary - wierzyłem w turecką gościnność.

Skręciliśmy w prawo i... weszliśmy do sklepu. Facet znów rzucił kilka niezrozumiałych słów do kasjera, a ten kiwnął głową i zaczął kroić jakąś dziwną, czarną bryłkę na plasterki. Mój nowy znajomy wyszczerzył do mnie zęby.
- Wędzona wołowina - wydukał w swoim niezbyt dobrym angielskim. - polubisz to.
Nie zwróciłem też uwagi, w którym momencie kasjer zapakował w papier jakiś przedmiot. U nas to byłaby wódka, ale u nich? Nie miałem bladego pojęcia.

Gdy wróciliśmy pod kawiarenkę, mężczyzna rozpakował zawiniątko. W środku było... piwo, za co mocno zrugał go właściciel knajpki. Zrozumiałem mniej więcej kontekst jego wypowiedzi, czyli "jak to tak, tuż przed Ramadanem?".
Nie widziałem w pobliżu mojego plecaka, ale podszedł do mnie Turek mówiący płynnie po angielsku.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, ale włożyliśmy Twój plecak do mojego samochodu.
- ...ale co dalej?
- Wsiadaj.

Wsiadłem do samochodu, zastanawiając się, czy aby nie mam zbytniego zaufania do nieznajomych Turków. Przez otwarte okno dostałem piwo i wędzoną wołowinę.
- Jedz, pij, a jak skończysz, to przyjdź do nas.
- Nie ma problemu - powiedziałem otwierając piwo i biorąc pierwszego łyka.
- Potem zawieziemy cię na policję.
Prawie oblałem się piwem.
- Na policję?
- Tak. Nie powinno cię tu być, a oni pomogą ci wrócić do kraju.
Zastanawiając się, czy wszystko jest już przesądzone, zacząłem tłumaczyć Turkowi, że zamierzam wrócić do kraju tak, jak dotarłem do Stambułu. Ku mojemu zaskoczeniu, wszystko przyjął bardzo spokojnie i uszanował.

Po dziesięciu minutach wszedłem do środka. W pomieszczeniu było wręcz niebiesko od dymu, mężczyźni grali w karty, a właściciel knajpki krzątał się dookoła nich, raz po raz przynosząc im herbatę i odznaczając sobie na kartce kreski oznaczające liczbę napojów.
- Ach, Krzysiek! Chodź, usiądź z nami. Pewnie nie umiesz grać w tę grę?
Spojrzałem na całkowicie nieznane mi ułożenie kart i pokręciłem głową. Podłączyłem swój telefon do gniazdka znajdującego się nieopodal, a gdy wróciłem na miejsce, przede mną stała już herbata.

To trwało jakieś półtorej godziny, w trakcie których stawałem się coraz bardziej zmęczony (nawet pomimo tego, że barman po czwartej herbacie postanowił dać mi na spróbowanie tureckiej kawy, skończyło się na trzech szklankach). W końcu jednak właściciel lokalu wygonił moich nowych znajomych, a ja poszedłem z nimi.
Z radością zauważyli oni, że przed kawiarenką ktoś postawił autokar. Kazali mi wejść za niego, sami też po chwili weszli, po czym... Jeden z nich wyciągnął całą siatkę piw.
- Myślałem, że Muzułmanom nie wolno pić alkoholu. - powiedziałem otwierając piwo o kamienny murek (mężczyźni wyraźnie byli pod wrażeniem).
- To tylko mit, jakich wiele. - odpowiedział Hacan - przywódca grupy.
Przez kolejne pół godziny rozmawialiśmy o wszystkim - o różnicach między naszymi kulturami, religiami, społeczeństwami... Gdy moi nowi przyjaciele usłyszeli, że czytałem Koran, wyściskali mnie wszyscy po kolei.

Nadszedł jednak czas pożegnań.
- Posłuchaj - Turek spojrzał mi w oczy - bardzo chętnie byśmy cię przenocowali. Problem jest niestety taki, że wszyscy czterej jesteśmy żonaci, a nasza kultura zabrania nam przyjmowania gości na noc w takiej sytuacji.
Kolejna rzecz, którą dopisałem sobie w głowie do mojego obrazu Islamu.
- Jednakże - ciągnął - Yusuf może cię przenocować, tyle, że będziesz musiał spać w samochodzie. Może tak być?
Uśmiechąłem się.
- Zawsze lepsze to, niż spać na trawniku, prawda?

Najstarszy z grupy szepnął coś do Hacana, który od razu się rozpromienił.
- Żona Abaya dziś pracuje, więc może cię przenocować w swoim mieszkaniu.

W znakomitej atmosferze pożegnaliśmy się (każdy z facetów pocałował mnie dwa razy - do tego zupełnie nie przywykłem), po czym ruszyłem z Abayem w nieznanym kierunku. Niestety, Abay nie znał żadnego języka, więc ciężko było mi się z nim dogadać.
Coś jednak mi nie grało, bo zatrzymaliśmy się w ciemnej uliczce...

- Wysiadamy - rzucił Abay.
Sięgnąłem odruchowo po papiery leżące przede mną i po bagaż do tyłu, ale Abay złapał mnie za rękę.
- Nie będą ci potrzebne - powiedział sucho.

Wysiadłem z furgonetki i pomyślałem, jak łatwo zbudować zaufanie. Abay był ode mnie dwa razy większy i mógł zrobić w zasadzie co tylko chciał, co tłumaczyłoby zatrzymanie się w obskurnej uliczce.
Szedł tuż za mną, po czym kazał mi skręcić w jeszcze ciemniejszą uliczkę. Moje palce przebiegły po scyzoryku ukrytym w mojej saszetce przy biodrze i przez głowę przeszła mi ta miła myśl, że jeśli ktoś zechce mi coś zrobić, to nie odejdę bez narobienia bałaganu.
Skarciłem się wewnętrznie za tę myśl. Do głowy przyszło mi kilka innych rzeczy - jak bardzo ci ludzie byli dla mnie przyjaźni, ile dla mnie tego dnia zrobili. W końcu - że wypełniłem swoje kolejne marzenie i choć przez niedługą chwilę spacerowałem po Azji, że znów dokonałem niemożliwego, że nawet, jeśli coś miałoby mi się stać, to w tamtym momencie byłem szczęśliwy.
- Wchodzimy.
Nie zauważyłem, kiedy wyrosły przede mną odrapane, brudne drzwi. Gotów na wszystko, co mogłoby się zdarzyć, z jasnym i czystym umysłem nacisnąłem klamkę.

<< < 6 > >>

poniedziałek, 17 listopada 2014

Stambuł 2012 - 5. (GR)

Obudziło mnie przesunięcie dźwigni. Właściciel stacji otworzył skrzynkę w ścianie i operował jakimiś przyciskami, wszystko przez okno. Zobaczył, że się obudziłem, więc pomachał i spytał, czy wszystko w porządku. Odpowiedziałem, że tak. Strasznie się zgrzałem w nocy, ale uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy nie nocowałem tak daleko na południe...
Szybko doprowadziłem się do stanu używalności, wziąłem rzeczy, kupiłem w sklepie jeszcze jeden nektar brzoskwiniowy i wyruszyłem na wschód w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym spróbować swojego szczęścia w "łapaniu".
Znalazłem jakiś zjazd na autostradę. Stwierdziłem, że to wystarczy. Napisałem na kartce "Kavala" w dwóch alfabetach (łacińskim i greckim) i czekałem...
Po dziesięciu minutach przejechały cztery śliczne, młode Greczynki. Nie miały miejsca, by mnie zabrać, ale pomachały i 'wysłały' po buziaku. Dzień od razu stał się lepszy.
Minęło kilka kolejnych minut i zatrzymał się... motocyklista, który oferował mi podwiezienie do Kavali. Spytałem, jak zamierza mnie przewieźć bez kasku i z ciężkim plecakiem. Spojrzał, zastanowił się, bąknął, że "może następnym razem" i odjechał. Mistrz.

Ale w końcu, po dość długim oczekiwaniu zauważyłem, że kierowca ciężarówki jadący z naprzeciwka coś mi pokazuje. Zrozumiałem coś w stylu "jadę za róg, za pół godziny będę wracał i wtedy pojadę w stronę Kavali". Porozumiewanie się na migi z dużej odległości było karkołomne, ale okazało się, że faktycznie to miał na myśli - i wkrótce "pędziliśmy" już na wschód (to byłoby za duże słowo, zważywszy na to, że rzadko przekraczaliśmy 50 kilometrów na godzinę). W tym momencie dowiedziałem się też, że z greckimi kierowcami ciężarówek nie można dogadać się ani po angielsku, ani po niemiecku, ani po francusku - za to rosyjski znają wyśmienicie.
Prowadzący ciężarówkę powiedział mi, że w Grecji będzie mi ciężko znaleźć kierowców chętnych na podwiezienie autostopowicza - a zatem był już drugą z trzech osób mówiących o tym samym. Nie było już wyjścia, musiałem przedostać się jakoś w stronę tureckiej granicy...

Parking na autostradzie pod Kavalą to prawdopodobnie najbardziej przeklęte przeze mnie miejsce w trakcie tej wyprawy. Oprócz malutkiego budynku z toaletami na placu znajdowały się trzy drewniane altanki. Starałem się stanąć na wylocie z parkingu, ale rażące słońce raz po raz sprawiało, że musiałem chować się pod altanką...
Zrobiłem eksperyment. Wystawiłem butelkę wody na piętnaście minut na słońce, a po upływie tego czasu wsypałem do butelki pokruszony makaron i przyprawy na zupkę chińską. Okazało się, że... tak przyrządzone danie było przepyszne.
Pytałem kierowców zatrzymujących się tirów, czy może jadą w stronę Turcji. Niestety, żaden z nich nie chciał mnie zabrać, choć pojawiali się ludzie z tak odległych krajów, jak Iran, Azerbejdżan czy Gruzja.

Po pewnym czasie, gdy zaczęło się już ściemniać, podszedł do mnie jakiś starszy pan. Dał mi niewielką książeczkę i zaczął mówić coś po grecku. Przejrzałem, ale z obrazków niczego nie zrozumiałem... On natomiast spojrzał na moją biało-czerwoną opaskę i rozjaśniło mu się w głowie.
"Ach. Polonija. Moment." - zniknął na pięć minut, a gdy wrócił, wręczył mi dwie inne broszurki. Te były już po polsku i okazało się, że pan jest... Świadkiem Jehowy. Rozpaczliwie starałem się nie roześmiać podczas gdy on starał się wyjaśnić mi coś z książeczki...

Zrobiło się ciemno, a mi wciąż nie udało się znaleźć nikogo, kto by mnie gdzieś zabrał. Poczekałem więc, aż odjedzie ostatni samochód i rozłożyłem się w środkowej altance - tej, która była dalej od toalet i od wjazdu na parking, a której wejście znajdowało się od drugiej strony. Na nieszczęście moje zdenerwowanie osiągnęło punkt krytyczny, bo przez większość dnia nie mogłem wydostać się z tego miejsca. Grecja nie jest dobrym miejscem na nocowanie na zewnątrz - co prawda temperatura w nocy bardzo zadowala, ale duża liczba bezdomnych zwierząt i ogólny brud już nie...
W środkowej altance znalazłem duży nóż. Niepewny tego, co czeka mnie dalej, postanowiłem - błędnie - wziąć go ze sobą. Schowałem go do łatwo dostępnej kieszeni plecaka i zdrzemnąłem się.

Rano słońce znów niemiłosiernie paliło, a ja wciąż nie mogłem znaleźć nikogo, kto wziąłby mnie chociaż do następnego postoju. Umyłem głowę w umywalce wewnątrz toalety (co spotkało się z silną dezaprobatą niemieckiego emeryta, który również przebywał w środku).
Po kilku godzinach nastąpił cud! Jeden z pracowników autostrady, którego widziałem już poprzedniego dnia (na dodatek w tej samej - olimpijskiej - koszulce, co w czterdziestu stopniach wydało mi się lekkim nieporozumieniem), podszedł do mnie i zaczął dopytywać dlaczego wciąż tu jestem. Łamaną kombinacją międzynarodowych słów odpowiedziałem, że chcę się dostać do Xanthi lub Komotini, ale greccy kierowcy nie biorą autostopowiczów. Na te słowa pracownik podszedł do kierowcy tira, który stał nieopodal (i którego zdążyłem już spytać, czy jedzie w tamtą stronę), po czym pokazał gestem, że mam podejść. Wrzuciłem plecak do środka i nie poruszyłem już tematu odmowy podwiezienia wcześniej, byłem zbyt zmęczony i zbyt zadowolony, że w końcu się udało. Podziękowałem serdecznie człowiekowi z obsługi i kilka minut później mknąłem już na wschód.

Z kierowcą nie próbowałem nawet rozmawiać po angielsku, od razu przeszedłem na rosyjski. Okazało się to być dobrym wyborem... Facet straszliwie rozgadał się o swoich wnukach, z których był dumny. Słuchałem go, ale jednocześnie oglądałem przepiękne, greckie krajobrazy (druga - po jedzeniu - dobra rzecz w tym kraju). Do Xanthi jechaliśmy autostradą, wzdłuż Morza Egejskiego. Kilka kilometrów za miastem zjechaliśmy z pięknej, szerokiej drogi, a znaleźliśmy się na drodze, którą spokojnie można byłoby porównać do wielu szlaków komunikacyjnych w Polsce. Jeden pas w jedną stronę, dziura na dziurze. Na szczęście rekompensowały to widoki - w oddali rysowały się kontury gór, w okolicy znajdowało się mnóstwo wody. Ciężko było stwierdzić, gdzie zaczyna się morze z tysiącem wysepek, a gdzie kończą śródlądowe bagna. W pewnym momencie naszym oczom ukazały się pola... ryżu. Zastanawiałem się, czy klasztor na wysepce nie byłby dobrym pomysłem na spędzenie tej nocy, ale bardzo chciałem dotrzeć już do Muzułmanów.

Kierowca zostawił mnie na przedmieściach Komotini, przy zjeździe na autostradę - przyjąłem to z dużym zadowoleniem, bo w takich miejscach zazwyczaj szło mi szybko. Tym razem nie stało się inaczej - po wyciągnięciu przeze mnie (przygotowanej na parkingu pod Kavalą) kartki z napisem "TR" zatrzymał się trzeci samochód.
Z pewną wewnętrzną nieśmiałością położyłem swój mocno przykurzony plecak na czyściutkiej, niemal błyszczącej, skórzanej tapicerce. Turek kazał mi się tym nie przejmować i zaprosił mnie uprzejmym gestem do środka.
O słynnej tureckiej gościnności wcześniej słyszałem już wiele, ale wreszcie nadeszła pora, by skonfrontować plotki z rzeczywistością. Pierwsze zetknięcie wypadło całkiem nieźle - mój kierowca nie należał do najbiedniejszych, a jego nowiutki, biały Mercedes robił olśniewające wrażenie. Poczęstował mnie chłodną, pyszną wodą, która zupełnie nie przypominała tej z greckich kranów. Spytał o mój cel - zastanowiłem się chwilę, bo w Kavali dostałem informację sprawiającą, że w zasadzie powinienem wracać już do Polski. Powiedziałem, że chciałbym dostać się przynajmniej do Keşanu. On odrzekł, że jedzie do Çanakkale i chętnie zawiezie mnie, gdzie trzeba. Zawahałem się - w końcu planowałem okrążyć Morze Marmara - jednak po chwili odpowiedziałem z bólem, że Keşan wydaje się być w porządku.
Czas szybko upłynął nam na rozmowie na mniejsze i większe tematy. Zanim się obejrzałem, znajdowaliśmy się już na granicy... Grecką część przekroczyliśmy bez żadnych problemów, ale kierowca zjechał na mały parking w neutralnej strefie.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko, przyjacielu - zaczął - to chętnie zajrzałbym do sklepu wolnocłowego.
Oczywiście nie widziałem przeszkód, co więcej - wybrałem się z nim.

Greckie produkty kusiły niezwykle niskimi cenami, jednak ze smutkiem byłem zmuszony odmówić sobie przyjemności zawiezienia do kraju kilku artykułów. Szczególnie oliwki nadziewane fetą i wielki baniak oliwy nie pozwoliły łatwo mi się rozstać ze sklepem...
Po chwili jechaliśmy już przez zaśmieconą, ale mocno strzeżoną strefę. Gdy przekraczaliśmy Maricę, greccy strażnicy patrzyli na nas spode łba. Natomiast ci po tureckiej stronie... Cóż, to był już zupełnie inny świat. Wykazali się pełną spontanicznością i radością, gdy wyszczerzając zęby w przyjacielskim uśmiechu machali do nas swoimi kałasznikowami.
Postanowiłem potraktować to jako dobry omen. Zjechaliśmy do kolejki prowadzącej do odprawy po drugiej stronie, gdy nagle ogarnęło mnie przerażenie - zapomniałem o wizie!
Na szczęście nie było jeszcze za późno. Powiedziałem Turkowi, żeby w razie czego poczekał na mnie chwilę. Na wszelki wypadek wziąłem paszport w rękę, by móc nim wymachiwać z daleka w przypadku, gdyby jakiś zabłąkany strażnik z karabinem pomyślał, że chcę przekroczyć granicę bez dokumentów. Nie wiedziałem, w którą stronę mam się udać (nigdy wcześniej nie kupowałem wizy na granicy), więc postanowiłem spytać w tureckim sklepie wolnocłowym.
Wszedłem i opadła mi szczęka. W przeciwieństwie do bardzo oficjalnej, unijnej, greckiej strony, gdzie w środku znajdował się duży market, kilkanaście mniejszych sklepów i kilka restauracji, ten przypominał bardziej bazar z "Baśni z tysiąca i jednej nocy". Kobiety w kolorowych chustach na głowach sprzedawały najróżniejsze artykuły, od świeżych owoców przez jakąś plastikową tandetę po bogato zdobione dywany. Niewielka hala rozbrzmiewała gwarem dziesiątek głosów w języku, z którego rozróżniałem tylko najbardziej charakterystyczne słowa - wyjątkowo często pojawiał się wśród nich "Ramadan".

Nie wyglądało to jak miejsce, w którym można dostać wizę, więc (wciąż trzymając paszport w dłoni) podszedłem do stojącego nieopodal strażnika. Ten do paska przyczepione miał dwie kabury, ale w ręku nie trzymał już karabinu - od razu zrobiło się bardziej swojsko. Niestety, nie rozumiał zupełnie nic po angielsku, ale słowo "visa" jest uniwersalne. Wskazał mi jakąś niewielką budkę za stanowiskami celników...
Doświadczenie z Serbii czegoś mnie nauczyło - szedłem powoli, upewniałem się, że każdy pracownik granicy mnie widzi. Bez żadnych problemów dotarłem do okienka, zapłaciłem piętnaście euro i otrzymałem naklejkę na jednej z ostatnich stron dokumentu. Miało to szczególne znaczenie kilka minut później, gdy podałem swój paszport celnikowi.
- Ale wie pan, musi pan mieć wizę. - burknął przewracając pierwsze "wizowe" strony dokumentu - W przeciwnym razie pana nie wpuścimy. - gotował się coraz bardziej, przewracając kolejne strony - Kosztuje piętnaście e... aha, już pan ma.
Po następnej godzinie przeróżnych kontroli (zwłaszcza kontroli samochodu) udało się nam wjechać do Turcji. Pierwsze wrażenie było niesamowite - daleko ciągnące się pola trawy, ni to stepy, ni pustynie. W większych przydrożnych miasteczkach powstawały nowe osiedla, ale w tych mniejszych czuło się prawdziwą historię. Dwa kilometry za Unią Europejską zaczyna się nowy, cudowny świat - świat, w którym najpopularniejszymi drzewami są palmy, a niebo przecinają wieżyczki minaretów...

Wspólna podróż z pierwszym tureckim kierowcą zakończyła się w Keşanie. Wysiadłem na światłach i zacząłem zastanawiać się co dalej, gdzie pójść w świecie obcej religii. Z ulgą zauważyłem po drugiej stronie szerokiej drogi... duże centrum handlowe. Postanowiłem zajrzeć do środka, bo ostatni raz jakiś sensowniejszy posiłek jadłem w Macedonii.

Na wejściu czekała mnie niespodzianka - wykrywacz metalu. Dopiero w tamtym momencie uświadomiłem sobie, że Turcja (według Global Peace Index) jest jednym z trzydziestu najniebezpieczniejszych krajów świata, gdzieś między RPA i Zimbabwe. Wiedziałem, że nie mam najmniejszych szans na wejście z tym plecakiem, ale spojrzał na mnie jakiś strażnik i ruchem dłoni przywołał do siebie. Podszedłem do niego, pokazałem plecak i zrobiłem zmartwioną minę. Ten zastanowił się chwilę i kazał przejść mi przez bramkę, która oczywiście zadzwoniła. Strażnik zbliżył się do mnie z podręcznym wykrywaczem metalu, ale gestem pokazałem mu, by nawet nie sprawdzał. Uchyliłem boczną kieszeń i pokazałem mu duży nóż, który znalazłem na greckim parkingu.
Pracownik ochrony nie wyglądał na zdziwionego, ale pokręcił głową patrząc na mnie, choć wyraźnie wciąż się nad czymś zastanawiał. Wziąłem plecak na plecy i już miałem wychodzić, kiedy on mnie zatrzymał. Zawołał swojego kolegę, powiedział mu parę słów po turecku i obaj na chwilę zniknęli. Po chwili wrócili ze sklepowym wózkiem, każąc mi włożyć plecak do środka. Pierwszy ze strażników pokazał mi, że teraz mogę wejść do sklepu, a drugi odprowadził mnie dwadzieścia metrów - po czym (uświadamiając sobie, że chyba naprawdę jestem niegroźny) zawrócił w stronę wykrywacza metalu.

Trochę mi ulżyło, że jednak nie wszyscy mają mnie za tur-rorystę. Postanowiłem zapłacić w miarę możliwości euro zamiast wyciągać pieniądze z bankomatu - okazało się, że taka możliwość faktycznie istniała, więc ruszyłem w półki.
W zasadzie znalazłem się w pierwszym tak dużym sklepie od Warszawy. Nie różnił się on specjalnie formą od tych zachodnich, ale asortymentem - jak najbardziej. Z zadowoleniem ładowałem do wózka kolejne towary - bułki, syrop brzoskwiniowy (który okazał się być zbawienny), batoniki... Znalazłem całą półkę z marynowanym sokiem z rzepy, a na etykietach doczytałem się, że to jakiś tamtejszy specjał. Wziąłem malutką buteleczkę na spróbowanie.
Po chwili coś mi się przypomniało i z uśmiechem ruszyłem w stronę lodówek. Nie musiałem długo szukać. Połowa podłużnej lodówki była zastawiona ayranem - napojem jogurtowym, który zdążyłem polubić już w Polsce. Na górnej półce stały malutkie kubeczki, na dolnej kilkulitrowe baniaki. Wziąłem półlitrowy butelko-baniak, spojrzałem na daty (dzień po dacie produkcji, trzy dni przed terminem przydatności) i ruszyłem w stronę kas.
Do szczęścia brakowało mi już tylko jednego, ale znalazłem i to - obok bankomatów udostępnione były gniazdka elektryczne. Podłączyłem telefon i postanowiłem trochę zaczekać.
Po dziesięciu minutach podszedł do mnie znajomy już strażnik, by upewnić się, że niczego nie kombinuję. Gdy zobaczył, że ładuję komórkę, uśmiechnął się, pokiwał głową i poszedł.

Punktualnie o 21 opuściłem centrum handlowe. Postanowiłem przejść kawałek wzdłuż drogi, by znaleźć jakieś miejsce na spoczynek. Nieopodal sklepu znajdowała się pierwsza stacja benzynowa (należąca zresztą do dużego koncernu). Usiadłem przy stoliku na zewnątrz i nareszcie zjadłem coś sensownego - tureckie bułki ze słowackim pasztetem. Nie mogłem się tam jednak zatrzymać, więc poszedłem dalej. Na drugiej stacji benzynowej znalazłem osłonięte od deszczu i wiatru stoliki, więc usiadłem przy jednym z nich i wyciągnąłem mapę. Niestety, po minucie podszedł do mnie właściciel stacji mówiąc łamanym angielskim, że nie mogę tam zostać i mam iść do hotelu.
Zwinąłem więc manatki i ruszyłem jeszcze dalej. Robiło się naprawdę późno, a ja chciałem rano ruszać...

Na trzeciej stacji benzynowej kupiłem butelkę wody, a na zewnątrz znalazłem metalowe stoliki i metalowe krzesła. Usiadłem na jednym z krzeseł, wyciągnąłem mapę. Mocno zaniepokoił mnie bardzo silny wiatr od pustyni, na którym intensywnie kiwał się duży billboard. Zmierzyłem reklamę wzrokiem, wyglądała na kilkuletnią. Pomyślałem, że skoro przez ostatnie kilka lat się nie zawaliła, to może przetrzyma jeszcze jedną noc...

Butelka wody szybko się skończyła i wszedłem do środka po następną. Sprzedawca spojrzał na mnie i zaczął mówić po turecku. Zrozumiałem tylko tyle, co standardowy zestaw pytań - skąd jestem, dokąd jadę itp.. Odpowiadałem we właściwej kolejności, bo nie wyglądał na zdziwionego.
Potem jednak zadał mi jakieś dziwne pytanie, a ja nie miałem pojęcia, o co może mu chodzić. Powtórzył je trzy razy, po czym machnął ręką, wziął z wielkiej miski stojącej na środku sklepu kawę (taką typu "trzy w jednym"), wyprowadził mnie na zewnątrz i pokazał stolik. Usiadłem, on natomiast gdzieś zniknął. Po dwóch minutach postawił mi na stoliku kawę w papierowym kubku, kiwnął głową i oddalił się do środka.

Wyciągnąłem śpiwór, owinąłem się nim (bo robiło się dość zimno) i wpatrywałem się w pustynię sącząc gorącą kawę. Na szczęście nie zawierała dużo kofeiny, w związku z czym byłem w stanie kilkanaście minut później zapaść w półdrzemkę, modląc się w duchu, by wydający dziwne odgłosy na wietrze billboard nie spadł mi na głowę.

<< < 5 > >>

środa, 12 listopada 2014

Stambuł 2012 - 4. Back Down South 2 (SRB/MK/GR)

Następnego dnia wcześnie rano Goran wyruszył po dokumenty - okazało się, że musi wrócić do swojego odległego o niecałe 200 kilometrów domu, by przywieźć kilka papierów niezbędnych do przekroczenia granicy przez jego samochód... Zaakceptowałem to, myśląc, że zajmie to kilka godzin, nie naciskałem na wyjęcie wszystkich moich rzeczy. Minęło parę godzin, zamówiłem w barze omlet (zyskując sympatię pracowników - bo "jak to stopem z Polski w trzy dni?" - i jakąś wielką, gratisową bułkę do tego). Po kolejnych kilku godzinach zżyłem się z obsługą stacji na tyle, że naładowali mi telefon. Ja w tym czasie opróżniałem jedną butelkę wody za drugą, bo słońce naprawdę nie dawało spokoju.

Dopiero wieczorem zobaczyłem wracającego z uśmiechem Gorana. Nie miałem siły już się nawet denerwować. "Wybacz, przyjacielu" - zaczął - "ale byłem w domu o dwunastej, akurat na siestę - teraz możemy załatwić papiery po macedońskiej stronie granicy". No znakomicie.
Tym razem już podjechaliśmy samochodem. Chciałem liczyć okienka, ale skapitulowałem - do tej pory nie mam pojęcia, co znajdowało się w tym samochodzie.

Celnik spojrzał na mnie podejrzliwie, a Goran poprosił mnie o paszport. Zanim zdążyłem zareagować, wsadził doń pokaźny plik banknotów i podał celnikowi taki "ładunek". Celnik spojrzał z uśmiechem, stwierdził, że wszystko się zgadza, po czym oddał mi dokument.
Następna była mała dziewczynka, która również otrzymała od Gorana kilka banknotów. Skinęła głową i pobiegła w stronę kilku napakowanych facetów.
Podjechaliśmy od tyłu, za budki. Tam czekała mnie kolejna niewiadoma - wielki hangar, przed którym stało pełno tirów... Wziąłem moją saszetkę i poszedłem z Goranem. Na podeście stała spora grupka kierowców oczekujących na dokumenty. Po kilku minutach podjechał samochód straży granicznej. Ze środka wysiadło dwoje celników - facet bez większego problemu wdrapał się na podest o wysokości kilkudziesięciu centymetrów (jakby nie mógł przejść kilku metrów więcej i wejść po schodach), jego młoda koleżanka nie była już tak zwinna. Bez większego namysłu podałem jej dłoń i eleganckim ruchem pomogłem jej wejść, co spotkało się z dużym zaskoczeniem obserwujących tę scenę osób. Ku mojej uciesze pani celnik tylko spojrzała na dokumenty Gorana, wręczyła mu dwa kolejne i puszczając oczko pomachała na do widzenia.

W końcu przebiliśmy się przez wszelkie kontrole. Wyjechaliśmy na górę, gdzie trzeba było załatwić papiery w "moich ulubionych" budkach. Okazało się, że przyjechali też rodzice Gorana - jego mama została poinformowana dzień wcześniej o "zbłąkanym autostopowiczu" i wręczyła mi wielką, smażoną, domową bułkę drożdżową z jakimś pomidorowo-mięsnym nadzieniem. To zapewne smakowałoby dobrze w każdej sytuacji, ale w momencie, gdy poza śniadaniem (zjedzonym bardzo wcześnie rano) nie miałem tego dnia nic w ustach... Rewelacja.

W końcu mogliśmy ruszyć. Nie widziałem zbyt dobrze Skopje, ale olbrzymie wrażenie zrobił na mnie krzyż rozświetlający z góry całe miasto. Dalej była macedońska autostrada - chyba jedyna na świecie, gdzie drugie pasmo nie biegnie bezpośrednio obok pierwszego, a... kilka kilometrów dalej, za górą. W związku z tym wielu kierowców jest zdezorientowanych (no bo jak to, jednokierunkowa droga z dwoma pasami, która wygląda jak zwyczajna droga krajowa?), ale nie tubylcy.
Kłopoty zaczęły się pięćdziesiąt kilometrów dalej. Goran odebrał telefon od jadącego z tyłu ojca, że "coś się świeci na desce rozdzielczej" (w nowiutkim pojeździe wszystko było napisane po angielsku, ale biedni staruszkowie nie znali w tym języku ani jednego słowa...). Zjechaliśmy zatem na najbliższy "parking" nad Wardarem - choć może to duże słowo dla nieco szerszego pobocza. Wysiadłem z samochodu na chwilę, by rozprostować kości i... zachwyciłem się z miejsca. Takiego nieba jak Macedonia nie ma nawet Śródborów.

Coś było nie tak z hydrauliką, więc zamieniliśmy się samochodami z rodzicami Gorana. Może i dobrze się stało, bo w ciągu następnych stu kilometrów pojazd zaczął wyczyniać bardzo dziwne rzeczy. Padały kolejne systemy, aż do tych najważniejszych, bez których nie mogliśmy jechać. Zatrzymaliśmy się na typowej dla Macedonii stacji benzynowej - jeden dystrybutor, ta sama cena co wszędzie. I faktycznie, byłem w stanie uwierzyć w to, że macedońskie paliwo jest najtańsze w Europie (szybko przeliczyłem, że litr paliwa kosztował tam 4,75 zł - cena ustalona jest przez rząd, odgórnie). Szybko odcyfrowałem napisaną ichniejszą cyrylicą kartkę z drzwi stacji benzynowej...
"To dziwne" - powiedziałem - "że u Was na stacjach benzynowych wiszą kartki zabraniające nieletnim tylko kupna papierosów i napojów energetycznych, a o alkoholu nie ma ani słowa."
"Wiesz, jest proste wytłumaczenie" - odpowiedział Goran - "w Macedonii nie wolno sprzedawać alkoholu na stacjach benzynowych."

Po chwili dołączyli do nas rodzice Gorana. Udało nam się upchnąć w czwórkę z wszystkimi tobołami (moimi też) w mniejszym samochodzie. Pomoc drogowa przyjechała po trzydziestu minutach, zabierając ze sobą większy pojazd. Koniec końców dotarliśmy do Gewgeliji, miasta na granicy macedońsko-greckiej.

O trzeciej w nocy byłem już straszliwie zmęczony. Rodzice Gorana zaprosili mnie do ich pięknej willi, gdzieś w środku miasteczka - trzeba było naprawdę się nakombinować w tych malutkich uliczkach.
Zjedliśmy kolację na tarasie, pod palmami i drzewami figowymi. Z tamtego posiłku najbardziej zapadł mi w pamięć jogurt - dość ciężki (jak na jogurt pitny), naturalny, chłodny, idealnie kojący po całym dniu w jugosłowiańskim słońcu.
Poszedłem pod upragniony prysznic, podjąłem decyzję o niegoleniu brody do końca wyprawy, a następnie udałem się na piętro, gdzie rodzice Gorana przygotowali mi niewielką wersalkę. Choć było niemiłosiernie gorąco, spałem jak zabity. Nie lada wysiłku wymagało ściągnięcie mnie o 10...
Zjedliśmy wspólnie śniadanie - trochę rozbawiła mnie całkowita odwrotność polskiego jedzenia: arbuz z ogródka, domowy ser feta i... konfitura wiśniowa ze sklepu :lol:
Niestety, nawet najlepsze rzeczy się kończą - w związku z czym opuściłem Gewgeliję niewiele później.

"Słuchaj, muszę odstawić samochód do celników. Zaczekaj tutaj w cieniu i pod żadnym pozorem nie wychodź na słońce."
"Dobrze, ale co jest nie tak ze słońcem?"
"W dzisiejszej prognozie zapowiadano 42 stopnie w cieniu. Gdy wychodziliśmy, na domowym termometrze było 44, co oznacza, że teraz jest już pewnie koło 46. W tym roku Gewgelija miała już dwie ofiary śmiertelne, chcesz być trzecią?"
Nie chciałem.
"Pewnie, że nie chcesz. Trzymaj to" - rzucił mi butelkę wody - "i widzimy się za pół godziny".

Gdzieś tam w głębi ducha cieszyłem się, że to już ostatnie oczekiwanie związane z wyluzowanym Macedończykiem, ale z drugiej strony było mi przykro, że mam niewielkie szanse na ujrzenie tego pięknego miasteczka po raz kolejny.
Stanąłem w cieniu tira, kierowca spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
"Ja tu jestem tylko dlatego, że ciężarówka rzuca cień" - rzuciłem mieszanką słowiańskich języków na wszelki wypadek.
"Nie mam nic przeciwko temu, ale właśnie odjeżdżam."
Poszedłem więc kawałek dalej, do tira stojącego dziesięć metrów dalej. Kiedy szedłem przez słońce, stwierdziłem, że wcale nie jest tak źle, a czterdzieści sześć stopni w cieniu nie różni się organoleptycznie bardzo od trzydziestu trzech. Mina jednak mi zrzedła, gdy sięgnąłem po komórkę, która okazała się pływać w mojej kieszeni.
W ciągu pół godziny opróżniłem nie tylko butelkę otrzymaną od Gorana, ale również jedną z moich zapasowych.

W końcu przeszliśmy na grecką stronę granicy - nie obyło się bez małej awantury, kiedy kierowca samochodu nie mógł zrozumieć, dlaczego przechodzimy na piechotę, a on stoi w kolejce.
Po drugiej stronie Goran wskazał mi źródełko, w którym mogłem się zaopatrzyć w wodę i kazał poczekać, aż słońce trochę osłabnie. Wymieniliśmy się mailami i pożegnaliśmy.

Grecja.
Pierwszym, co mnie tam przywitało, były pamiątki z Olimpiady z 2004. Tak, oni wciąż je sprzedają. Nie, nie obniżyli ceny.
Na granicy czekałem na transport stosunkowo długo (choć miało się okazać, że to i tak dobrze jak na Grecję...), w ciągu kilku godzin dostałem dwie "płatne" propozycje ("podwiozę cię do Saloników za pieniądze." "...mogę dać trzy euro" "chcesz dostać się do Turcji mając trzy euro w kieszeni?" - Grecy wyglądali na zniesmaczonych). W końcu znaleźli się dwaj Grecy, który zawieźli mnie do... Polikastro. Dwadzieścia kilometrów w ciągu kilku godzin nie było szczytem moich marzeń, ale autostop nie zawsze bywa różowy.

Wylądowałem na sporej stacji benzynowej. Czułem, że muszę napić się czegoś zimnego. Wszedłem do środka, ale... greckie półki były puste, a jedynym napojem (o wygórowanej cenie) okazało się być piwo w małej puszce.
Słońce zeszło jeszcze trochę niżej, gdy udało mi się złapać białą furgonetkę. Siedzący w środku Grek dość entuzjastycznie stwierdził, że nikt mnie nie podwiezie stopem w Grecji, bo ludzie się boją. Na standardową odpowiedź po standardowym pytaniu (standardowa odpowiedź: "z Polski", standardowe pytanie: "skąd jesteś?" - to wszystko pomimo biało-czerwonej opaski na lewym nadgarstku) uśmiechnął się i zaczął wspominać Euro. Potem wymienił dziesięć tysięcy zalet Saloników, wręczył mi jakąś darmową, turystyczną mapę i powiedział, że chętnie pokaże mi najważniejsze miejsca w Salonikach z samochodu. Odparłem, że chętnie skorzystam, ale potem chcę wydostać się na obwodnicę, na co ten stwierdził, że "eee, to nie warto, bo na zobaczenie wszystkiego w tym mieście potrzeba przynajmniej tygodnia". Wysadził mnie nieopodal obwodnicy, uścisnął mi dłoń i pojechał dalej.

Tu miałem jeszcze mniej szczęścia. Chciałem dostać się w okolice Kavali, następnego dużego miasta na trasie, ale nie zatrzymywał się nikt - a jeśli się zatrzymywał, to padało wielkie oburzenie na moje pytanie, czy kierowcy mówią w innym języku niż grecki. "Jeśli jesteś turystą, to powinieneś mieć wystarczająco dużo pieniędzy, by jeździć komunikacją".
W okolicach zmierzchu stwierdziłem, że dalsza wegetacja w tym samym miejscu nie ma większego sensu i postanowiłem się ruszyć. Moją uwagę przykuły opuszczone budynki po drugiej stronie drogi, ale gdy zobaczyłem, jak wielkie psy się tam wałęsają...
Szedłem przed siebie. Byle naprzód, byle dalej. Na szczęście już na samym początku pojawiła się mała dróżka obok autostrady, dzięki której nie musiałem iść między tirami. Niestety! Dalej był zjazd, którego nijak nie mogłem przejść nie idąc po autostradzie. Poszedłem więc wzdłuż tej wąskiej drogi, kilkaset metrów dalej trafiłem na wiadukt. Przeszedłem dołem, pod zjazdem blokującym mi możliwość dalszego przejścia, wychodząc z powrotem nieopodal autostrady.

Dalej znów stało się to samo - kolejny zjazd, kolejna blokada drogi, kolejna droga na dół... Pod mostem zrzuciłem z siebie na chwilę plecak. Byłem naprawdę wyczerpany, a do tego zostało mi bardzo niewiele wody. Kątem oka zauważyłem jakiś na wpół otwarty kartonik z sokiem brzoskwiniowym. Wziąłem go do ręki i zastanowiłem się, czy na pewno jestem aż tak zdesperowany. Na wszelki wypadek postanowiłem zbadać zawartość kartonika, wylewając troszeczkę na beton... i dobrze, że to zrobiłem, bo owszem - w środku znajdował się sok, ale przyjął on nową formę, jaką było cmentarzysko mrówek.
Otrząsnąłem się, ruszyłem dalej. Już chyba tylko siła woli pozwoliła mi nieść plecak wzdłuż zabudowań, spośród których wszystkie były niewielkimi biurowcami, zamkniętymi o tej porze na cztery spusty.
W końcu zauważyłem jakąś stację benzynową! Alleluja. Znalazłem wejście do toalet. W środku było straszliwie brudno, więc tylko lekko się obmyłem, upewniłem się, że chociaż woda jest czysta i napełniłem nią kilka butelek. Postanowiłem jednak wejść na stację i, korzystając z niewielu pozostałych euro-oszczędności kupić sobie coś do picia.

Oczywiście, ceny w Grecji są horrendalne. Dlatego moją uwagę przykuł jakiś lokalny nektar brzoskwiniowy - stosunkowo niezły (70% owoców), stosunkowo duży (1 litr), ale co najważniejsze: taki, którego cena mnie nie zniszczyła na miejscu.
Grecja wreszcie była gotowa, by odsłonić przede mną swą bardziej przyjazną twarz. Usiadłem przy stoliku na zewnątrz, tuż przy drzwiach stacji - po chwili dosiadł się do mnie właściciel. Bardzo słabym angielskim spytał mnie skąd jestem, jak dostałem się na przedmieścia Saloników i co zamierzałem tam robić. Następnie - w przerwach pomiędzy klientami (wśród których znalazła się trójka policjantów - wyglądali na stałych bywalców tamtego miejsca) zrobił sobie kawę i stwierdził, że jest zdumiony moją znajomością greckiej mitologii. Nie zrobiłem wiele, wymieniłem tylko dwunastu bogów zasiadających na Olimpie - a przy okazji przekonałem się, jak dalekie są nasze polskie nazwy od oryginałów ich imion...

Dopiłem nektar, rozejrzałem się - stacja znajdowała się w nieprawdopodobnym bałaganie. Przede mną rozpościerał się parking dla tirów, który zdecydowanie nie grzeszył czystością. Wszędzie walały się foliowe torebki, plastikowe opakowania, śmieci, a dookoła biegało sporo bezpańskich psów. Taką Grecję miałem później ujrzeć jeszcze wiele razy i okazało się, że to jest właśnie najbardziej typowy dlań krajobraz.
Spytałem właściciela stacji, czy wie, gdzie mógłbym rozłożyć się ze śpiworem. Ten powiedział, że nie wie, że może w samochodzie. Z uśmiechem przypomniałem mu, że jeżdżę stopem, a ten odparł, że miał na myśli swój samochód. Wow.
Nie chciałem jednak robić mu dużego problemu. Wskazałem na kawałek ziemi znajdujący się pod niewielkim zadaszeniem - nawet gdyby zaczęło kropić, to pozostałbym suchy. Większym problemem były jednak bezpańskie psy.
Właściciel podumał chwilę, po czym kazał mi iść ze sobą. Zaprowadził mnie do jakiegoś pomieszczenia technicznego (całkowicie przeszklonego, z widokiem na autostradę) i spytał, czy to mi odpowiada. Uśmiechnąłem się szeroko i powiedziałem, że jak najbardziej. W środku było bardzo ciepło, drzwi były przeszklone, pode mną znajdowała się wykafelkowana posadzka - ale mimo wszystko miałem nocować w dość obszernym, czystym, zadaszonym pomieszczeniu. Nie potrzebowałem niczego więcej.

<< < 4 > >>

 
Design by Wordpress Theme | Bloggerized by Free Blogger Templates | free samples without surveys