Z półsnu wyrwał mnie budzik. Posiedziałem chwilę w ciszy... Na zewnątrz już nie grzmiało, więc postanowiłem wyjść ze swojej kryjówki.
Mocno zaspany i trochę obolały, wzbudziłem małą konsternację wśród porannej zmiany pracowników stacji benzynowej. Postanowiłem się szybko zmyć, więc przeszedłem sto metrów dzielące mnie od wylotu na obwodnicę. Gdzie dalej? Podejrzewałem, że kartka "Szeged" nie przyniosłaby mi dużego sukcesu, więc zdecydowałem się na Gyal - miejscowość leżącą na obwodnicy.
Niezbyt lubię łapać stopa na stacjach benzynowych, ale na autostradach nie ma zbyt dużego wyboru - a Węgry to prawdopodobnie kraj dawnego bloku sowieckiego z najlepiej rozwiniętą siatką połączeń drogowych. I na szczęście znów zatrzymał się pierwszy samochód, jakiś Węgier podrzucił mnie kilka kilometrów jadąc do pracy na lotnisko. Niestety, wysadził mnie w niefortunnym miejscu tuż przy autostradzie... Kilka minut później zostałem uratowany przez innego Węgra, który zapewnił mi najkrótszą przejażdżkę na trasie - zaledwie kilkaset metrów, ale była to bardzo cenna "podróż", bo na stację benzynową, na którą nie mógłbym dojść nie ryzykując bycia potrąconym przez pędzących we wszystkie strony mieszkańców Budapesztu.
Na stacji benzynowej postanowiłem wzmocnić się kawą z automatu, ale już po pierwszym łyku poczułem, że to najgorsza inwestycja podczas tego wyjazdu. Dopiłem kawę z zaciśniętymi zębami i postanowiłem poszukać kogoś, kto podwiezie mnie możliwie jak najbliżej Szeged... Po kwadransie zacząłem się zastanawiać, czemu nikt się nadal nie zatrzymuje - okazało się, że parę metrów dalej jest rutynowa kontrola policji. Cofnąłem się zatem jeszcze kilka metrów i po chwili mogłem cieszyć się już z dość szybkiej podróży na południe. Stacja benzynowa w okolicach Kecskemet jak najbardziej mi odpowiadała, ale niestety nie byłem w stanie dogadać się z kierowcą - nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni w trakcie tej wyprawy.
W Kecskemet było... bardzo podobnie - znów kawa (tym razem znacznie lepsza), znów stacja benzynowa, znów ta sama kartka. I znów kierowca, który nie rozumiał nic po węgiersku, a wysadził mnie... Na rozjeździe autostrady.
Pomału zbliżała się godzina jedenasta, a ja stałem na autostradowym węźle. Nowa kartka, "SRB", nie przyniosła dobrych rezultatów - choć widoczny byłem z daleka, to jednak znajdowałem się na autostradzie... Nie było możliwości wejścia na górę, by móc złapać stopa przy zjeździe, więc postanowiłem iść przed siebie. Do granicy zostało mi 19 kilometrów, a ja chciałem dostać się choćby do kolejnego węzła. Przedostałem się zatem za barierki i ruszyłem.
Południowowęgierskie słońce zaczynało już mocno dawać mi w kość. Szedłem półtorej godziny, minąłem dwa wiadukty, ale wciąż nie było widać węzła... Kiedy zatrzymałem się na chwilę, by zastanowić się, co dalej (i po raz kolejny nasmarować się kremem do opalania), usłyszałem zatrzymujący się z boku samochód. "Kłopoty" - pomyślałem. Kątem oka zauważyłem, że to jakaś oznakowana furgonetka. Straż graniczna. "Poważne kłopoty" - aż lekko zadrżałem, bo nie chciałbym kończyć wycieczki już na Węgrzech...
Z pojazdu wysiadł mężczyzna w pomarańczowej kamizelce i zaczął mówić coś po węgiersku.
"Czy mówi pan po angielsku?"
Zamilkł na chwilę.
"Tutaj nie można chodzić, to jest autostrada."
"Aha." - odpowiedziałem, teatralnie rozglądając się dookoła, wskazując na autostradę z jednej strony i szczelnie ogrodzony przez następne kilka kilometrów teren z drugiej strony. - "I co teraz?"
Widać było po nim, że w środku aż się gotuje, ale po kilkunastu sekundach milczenia - które wydawały mi się być kilkoma minutami - pokazał głową furgonetkę.
"Wskakuj, podwiozę cię."
Przez kolejne kilkanaście minut nie byłem pewien, co się właściwie stało - i dlaczego wiezie mnie furgonetka patrolująca obszar nadgraniczny. Ledwie się obejrzałem, a w oddali już majaczyły charakterystyczne budynki graniczne. A strażnik... podał mi plecak, uścisnął dłoń i życzył miłego dnia, po czym wyruszył z powrotem.
Kilka minut zajęło mi zorientowanie się w plątaninie budynków - nigdy wcześniej nie przekraczałem granicy na piechotę. W końcu jednak podszedłem do węgierskiego strażnika, wręczając mu paszport.
Spojrzał na okładkę z orłem. "Dzień dobry". Otworzył paszport na trzeciej stronie. "Krzysztof". Zamknął paszport i podał mi z powrotem. "Do widzenia".
Skwar pomiędzy budkami strażników był nie do zniesienia, ale jakoś udało mi się przejść tę wyasfaltowaną przestrzeń.
Drugi ze strażników zaczął krzyczeć, gdy tylko mnie zobaczył. Gestem ręki pokazał mi, że mam poczekać (aż "załatwi" samochód, którego kierowca akurat okazywał dokumenty), a następnie przywołał do siebie.
"Dokumenty."
Podałem mu paszport, poczekałem aż przejedzie kolejny samochód i znów podszedłem do okienka.
"Słuchaj" - zaczął. - "nie wiem, czy wiesz, ale przejście jeszcze kilkunastu metrów bez okazania paszportu byłoby złamaniem prawa, zgodnie z którym mógłbyś ponieść surowe konsekwencje."
"Ale ja nie..." - trochę się pogubiłem.
"Nie przerywaj mi" - warknął. - "Wyglądasz na normalnego człowieka i podejrzewam, że nie chciałeś złamać prawa. Ale na litość boską, uważaj! Chcesz wejść do Serbii." - surowy ton strażnika nie wróżył niczego dobrego.
"Przecież..."
"Dlaczego idziesz na piechotę?" - strażnik nie zwlekał z pytaniem.
"Jadę autostopem."
"Dokąd?"
"Do Belgradu." - po części zgodnie z prawdą podałem pierwsze miejsce, które przyszło mi do głowy.
Strażnik oddał mi paszport z pieczątką - do teraz zastanawiam się nad jednym: kiedy on zdążył ją wbić?
"Miłej wyprawy" - o dziwo nawet się uśmiechnął.
Zastanawiałem się, czy Serbowie mają we krwi straszenie przyjezdnych, ale okazało się, że jednak nie - zatrzymał się drugi samochód, na który pomachałem. Kierowca łamanym angielskim poinformował mnie, że jedzie do najbliższej miejscowości, Suboticy. Pomyślałem, że 20 kilometrów jest lepsze niż nic...
W efekcie znów wylądowałem na węźle autostrady, ale tym razem w znacznie bardziej komfortowym miejscu - w Serbii nie obowiązują już tak sztywne zasady ruchu drogowego. Położyłem mój plecak w cieniu jakiegoś słupka drogowego (pamiętając etykiety z przewożonych przeze mnie rzeczy w sprayu, że powyżej 50 stopni może być krucho - a jugosłowiańskie słońce jest bezlitosne). Pomyślałem, że dobrze byłoby dostać się tego dnia chociaż do Belgradu...
Po dwudziestu minutach usłyszałem odległy klakson. Odwróciłem się i zobaczyłem samochód, który ewidentnie mnie oczekiwał, choć zjechał jakieś 100 metrów dalej i nie usłyszałem jego silnika. Wziąłem szybko plecak, by nie rozmyślił się i nie odjechał. Nie zdążył - cóż za ulga.
Samochód miał niemieckie blachy, więc pełen byłem nadziei, że to Turek wracający do domu. Kierowca nie miał jednak tureckich rys, a po krótkiej rozmowie okazało się, że jest Macedończykiem. Szczęście w "nieszczęściu" - oznaczało to wycieczkę do południowej Serbii, przynajmniej do Nisza. W trakcie podróży dwukrotnie minęliśmy autostopowicza, który chciał się dostać do tego ostatniego miasta - niestety w samochodzie nie było już miejsca.
Dwadzieścia dwa stopnie w pojeździe bardzo przyjemnie niwelowały efekty bezlitosnego, południowego słońca. Pierwszy raz zatrzymaliśmy się pod Belgradem, w miejscowości o nazwie... Sopot.
Goran - kierowca - musiał wziąć lekarstwa. Ja postanowiłem wykorzystać krótką przerwę na uzupełnienie "pitnych" zapasów - serbska woda cytrynowa okazała się być naprawdę znakomita!
W okolicach osiemnastej zaczęliśmy zbliżać się do Nisza. Goran spytał, czy chcę jechać z nim dalej, czy skręcić w stronę Bułgarii. Argumentował tym, że przez Macedonię jeździ do Turcji sporo tirów ze względu na autostrady... Po krótkim namyśle stwierdziłem, że nie mogę zmarnować kolejnej okazji noclegowej - i w ciągu kilkunastu sekund podjąłem decyzję o odwiedzeniu nowego kraju. Patrzyłem na wielki rozjazd - w lewo Sofia, przede mną Skopje...
Słońce zaczęło już zachodzić, gdy krajobraz zmienił się na nieco dzikszy - mniej zalesiony, bardziej stepowy. Dwadzieścia kilometrów przed granicą Goran nagle powiedział, że mogą być problemy z dokumentami i czy nie mam nic przeciwko przeczekaniu kilku godzin. Uznałem, że nie - bo ostatecznie jak długo mogłoby to potrwać? Ponadto, nie miałem żadnych konkretniejszych planów.
Na granicy okazało się, że faktycznie coś nie gra. Poszliśmy zatem na macedońską stronę, by wypełnić jakieś papiery i... to była jedna z najdziwniejszych godzin na tej wyprawie.
Uśmiechnąłem się pod (stale rosnącym) wąsem myśląc, że "przedwczoraj rano byłem jeszcze w domu". Goran załatwiał papiery w... no właśnie - w czym? Na serbsko-macedońskiej granicy stoi około trzydziestu podejrzanych budek. Teoretycznie są to biura spedycyjne, ale... kto wie, co ukryte jest pomiędzy nimi? Najciemniej pod latarnią.
Goran poinformował mnie o tym, że wracamy na serbską stronę w samą porę - bo zbyt długo przyglądałem się kombinującemu coś mężczyźnie w jednej z budek. Ten mnie zauważył, w popłochu schował to, co trzymał w rękach i ruszył w moją stronę. Na szczęscie byliśmy szybsi i wkrótce mogłem powykłócać się z serbskim strażnikiem ("Co z tego, że mam pieczątkę z dzisiejszą datą z północnej granicy? Teraz przekraczam południową"). Przeszliśmy na przygraniczną stację benzynową i postanowiliśmy zdrzemnąć się w samochodzie.
poniedziałek, 10 listopada 2014
Stambuł 2012 - 3. Back Down South (H/SRB)
15:35
Unknown
No comments
0 komentarze:
Prześlij komentarz