niedziela, 30 listopada 2014

Stambuł 2012 - 8. Coming Home (BG/SRB/H/SK/PL)

Rano bardzo ciężko było mi wstać. Tapczan za nic nie chciał mnie wypuścić, po nierównej walce udało mi się go opuścić za trzecim podejściem. Serdecznie podziękowałem właścicielowi stacji, napisałem mu na karteczce swój adres e-mail i ruszyłem w stronę Kapıkule - pieszo, pomimo tego, że słońce znów grzało niemiłosiernie. Widziałem, że nie jeździ tamtędy zbyt wiele samochodów, dlatego postanowiłem podejść tak blisko, jak się da. Po kilku minutach udało mi się złapać stopa, ale kierowca podwiózł mnie tylko kilka kilometrów, do miejsca, gdzie droga stała się dwupasmowa. O dziwo, jedno pasmo wyłączono z ruchu, ale nie miało to wielkiego znaczenia przy tak niewielkiej liczbie samochodów przejeżdżających w obie strony...

Rozglądając się bardzo uważnie przebiegłem przez "dwupasmówkę" w stronę najbliższego sklepiku, w poszukiwaniu czegoś do picia. Znalazłem puszkę jakiegoś soku morelowego - nie dało się nazwać tego rewelacją, ale choć trochę ochłodził mnie w tym skwarze... Po przebiegnięciu z powrotem na właściwą stronę wyciągnąłem rękę, mając nadzieję, że po raz ostatni w trakcie tej wyprawy wyciągam rękę, a nie kciuk. Przy poboczu zatrzymała się kolejna taksówka. Już prawie zautomatyzowanym gestem pokazałem kierowcy, że nie mam pieniędzy. Ten jednak nie odpuścił - zaprosił mnie do środka pokazując, że i tak jedzie w stronę granicy, więc nie chce żadnych pieniędzy.
Położyłem plecak na tylnym siedzeniu taksówki, mając nadzieję, że kierowca nie zażyczy sobie pokaźnej sumy za kilka kilometrów. Spojrzałem na taksometr - nic się na nim nie wyświetlało, uznałem to za dobrą wróżbę.

Wysiadłem z samochodu kilkadziesiąt metrów przed olbrzymim gmachem w Kapıkule. Kierowca podał mi plecak i uścisnął dłoń, a ja miałem świadomość, że to ostatni przejaw tureckiej gościnności w tym roku...
Podszedłem do olbrzymiego gmachu bez świadomości, że to jedno z tych przejść granicznych, przez które przepływa największa liczba ludzi na świecie. Z pewną dozą bezczelności przepchałem się pomiędzy samochodami i podszedłem do okienka, powitał mnie uśmiech przemiłej Turczynki.
- Merhaba! - wyszczerzyła zęby, a widząc, że nie jestem Turkiem, spróbowała użyć innego języka - Eeee... Autopapieren?
- Yok. Autostop. - odparłem używając dwóch nielicznych tureckich słów, które znałem.
- Autostop? - dziewczyna była wyraźnie zaskoczona, ale machnęła mi ręką, bym poszedł dalej.

Przejście przez granicę zajęło mi półtorej godziny (większość czasu zajęła mi po prostu piesza podróż - o ile wszystkie formalności podczas wejścia do Unii Europejskiej zostały zredukowane do minimum, o tyle po prostu niemożliwością okazał się szybki marsz w tym słońcu na betonie). Gdy przeszedłem przez ostatnią bramę, moim oczom ukazał się zupełnie inny świat - w miarę czysta, nowoczesna (choć w swojej nowoczesności tak cudownie nieeuropejska, tak inna) Turcja ustąpiła miejsca czemuś straszliwie brudnemu, zaśmieconemu i rozpadającemu się.

Przez dwa kilometry szedłem przed siebie w nieznośnym upale, szukając jakiegokolwiek miejsca, w którym mógłbym na chwilę przycupnąć. Po lewej stronie drogi znalazłem kilkanaście niewielkich budynków, ale okazały się być zniszczone i opuszczone... Zauważyłem jednak znajdującą się na zewnątrz brudną umywalkę z kranem, z którego kapała woda. Podszedłem, by choć przemyć sobie twarz i wziąć łyka wody. Im bliżej umywalki podchodziłem, tym bardziej niepokoiło mnie charakterystyczne bzyczenie...
Lekko poruszyłem kran, co nie zmieniło szybkości przepływu wody. Odkręciłem go tak mocno, jak tylko mogłem, ale to niczego nie zmieniło.
Zmoczyłem twarz, udało mi się wziąć kilka łyków. Podążyłem wzrokiem za źródłem charakterystycznego odgłosu, by zauważyć kilkanaście os latających przy wejściu do budynku, półtora metra ode mnie. Postanowiłem oddalić się stamtąd jak najszybciej.

Na wejściu do wioski zauważyłem strażniczą budkę. Zauważyłem też, że strażnik wychodzi z niej bardzo szybko, tak, aby przeciąć mi drogę. Na moje szczęście nie dopatrzył się niczego dziwnego w moim paszporcie i mogłem wejść do Kapitan Andriejewa...
Tak. Wioska została nazwana na cześć Kapitana Andriejewa: Kapitan Andriejewo. Nie Andriejewo, nie Kapitanów, nic w tym stylu. Kapitan Andriejewo. Gdyby Warszawa leżała w Bułgarii, to zapewne znajdowałyby się w niej takie miejsca, jak Plac Marszałek Piłsudski, czy Aleja Papież Jan Paweł Drugi (pozdrawiam tutaj ulicę Święty Marcin w Poznaniu)... Wkrótce miało się okazać, że w Bułgarii możliwe jest wszystko.

Kapitan Andriejewo przy bliższym poznaniu stało się miejscem bardzo urokliwym. Nie odczuwało się tłumów ciężarówek, które przecież codziennie musiały pędzić przez środek wioski. Kilka rozpadających się, socjalistycznych pomników i kilka zniszczonych budynków nie wpłynęło na klimat wsi, jaki zapamiętałem z dzieciństwa. W ogródkach domów rosły głównie gigantyczne pomidory, a na okolicznych ławeczkach przesiadywali mieszkańcy zaskoczeni obecnością kogoś obcego.
Wszedłem do małego, wiejskiego sklepiku sprzedającego mydło i powidło. W mieszance języków słowiańskich udało mi się jako-tako dogadać ze sprzedawczynią, poprosiłem ją o szklaną, półlitrową butelkę czegoś, co wyglądało na lokalny nektar morelowy. Pierwszy łyk wykrzywił mi twarz - to było tak koszmarnie słodkie, że aż musiałem sprawdzić skład. Osiemdziesiąt pięć procent przecieru z moreli? W Unii Europejskiej to wręcz nieprawdopodobne... Dolałem trochę wody, wtedy nektar stał się znakomity.
Usiadłem w cieniu przy pobliskiej stacji benzynowej, popijając nektar i sprawdzając wiadomości z kraju. Ze stacji wyszła młoda, piękna Bułgarka. Nasze spojrzenia spotkały się i przywitaliśmy się z uśmiechem. Dosłownie po chwili ze środka wychyliła się czerwona twarz pana z dużą nadwagą, który zawołał kobietę gardłowym głosem. Dziewczyna zrobiła minę, która wyrażała zarówno przepraszanie, że nie możemy porozmawiać, jak i pewien rodzaj niewypowiedzianej tęsknoty.
Po dwudziestu minutach uznałem, że nie mogę już dalej czekać i ruszyłem w dalszą drogę.

Niecałe trzy dni w Turcji bardzo mnie wyluzowały, zrobiły ze mnie uśmiechniętego człowieka. Przekonałem się o tym w momencie, gdy z szerokim uśmiechem usiłowałem złapać na stopa... traktor. Zapomniałem, że niektórzy Słowianie lubią sobie pomarudzić. Bezzębny, łysy, starszy mężczyzna spojrzał na mnie spode łba i pojechał powolutku dalej, gdy nie mogłem powstrzymać się od gromkiego chichotu. Minutę później złapałem kilkukilometrowego stopa do Swilengradu. Mina traktorzysty, gdy wyrosłem przed nim po raz drugi była tak rozbrajająca, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, gdy już odjechał.
Po dwudziestu minutach w piekielnym skwarze zatrzymał się kierowca ciężarówki. Miał dla mnie dobre wieści, bo jechał pod Płowdiw, więc z miejsca zrozumiałem, że mogę przebyć prawie połowę kraju.

Mam mieszane uczucia co do Bułgarii. Z jednej strony kraj jest w stanie rozkładu, a każde miasto, miasteczko lub wioska mogłyby z powodzeniem znaleźć się w jakiejś grze komputerowej, grając stare, zniszczone bazy wojskowe. Z drugiej - trzeba przyznać, że właśnie ten rozpad ma w sobie coś fascynującego, w zaskakujący sposób pięknego... Wyłącznie jednak na wakacje - prawdę mówiąc ciężko mi sobie wyobrazić dłuższy pobyt w tym państwie.

Mieszanka języków słowiańskich znów okazała się przydatna. Kierowca wysadził mnie na najdalej wysuniętej w stronę Sofii stacji benzynowej w okolicach Płowdiw - i był to wybór bardzo zły, bo większość pojazdów zatrzymywała się wcześniej. Na tej stacji odpoczywały głównie tureckie rodziny jadące do Niemiec, które i tak nie miały już miejsc w swoich samochodach...
Wszedłem do sklepiku na stacji, głównie w celu ponownego zakupu czegoś mokrego - w takich temperaturach bardzo szybko zaczynało brakować mi płynów. Z niemałą radością na półkach ujrzałem "nowość w Bułgarii", czyli polskie napoje w szklanych butelkach na literę F.
Wziąłem dwie butelki czegoś, co bardzo przypominało nektar z Kapitan Andriejewa. Podałem kartę pani przy kasie - niestety, odmowa dostępu, musiałem przeżyć ten dzień na wodzie podkradzionej z łazienki...
Pokręciłem się po parkingu, zauważyłem trzy tiry, a przy stoliku trzech panów łojących alkohol. Spytałem uprzejmie panów, czy któryś z nich wybiera się do Sofii, na co jeden z nich odparł, że owszem - następnego dnia rano mogłem się zabrać.

Ucieszony, postanowiłem poszukać miejsca na nocleg. Znalazłem jakiś duży karton, postanowiłem wykorzystać go jako karimatę. Ułożyłem się wygodnie pod drzewem (jako że zdążyło się już ściemnić) i znów usnąłem...
Gdy obudziłem się, słońce stało już dość wysoko na niebie. Zakląłem szpetnie, widząc, że ciężarówki już odjechały. Zakląłem jeszcze szpetniej, gdy poczułem ostry ból w lewym ramieniu. Okazało się, że zmiana koszulki w Stambule po zachlapaniu jej olejkiem przeciwsłonecznym nie była dobrą decyzją - ta miała minimalnie krótszy rękaw... Nie posmarowałem się po raz drugi i teraz wąski pasek na moim lewym ramieniu pokrywały czerwone bąble.
Ostrożnie wziąłem plecak na ramiona i dokonałem szokującego odkrycia: przy wejściu na stację znajdował się bankomat! Mogłem spokojnie kupić poprzedniego dnia te napoje, a może nawet coś do jedzenia (bo brakowało mi czegoś, z czym mógłbym zjeść tureckie bułki). Wypłaciłem dziesięć lewów i kupiłem dwie butelki napoju, który musiałem zostawić. Z zadowoloną miną opuściłem pomieszczenie i stanąłem na rozdrożu, by móc złapać stopa.

Niestety! Nie tylko bułgarska architektura przypomniała mi Polskę lat dziewięćdziesiątych. Coś, co miało być pysznym nektarem z mango, marakui i brzoskwini okazało się być paskudnym, palącym w gardło okropieństwem. Dobrze, że nie zmieniło swoich właściwości i wciąż odznaczało się wilgotnością...
Mijały minuty, godziny, a ja wciąż nie mogłem nikogo "złapać". Czułem, że silnie palące słońce mnie osłabia, ale postawiłem wszystko na jedną kartę - musiałem za wszelką cenę wydostać się z tamtej stacji. W końcu zauważyłem, że dość mocno kręci mi się już w głowie, a ponadto opróżniłem całą butelkę tego mokrego paskudztwa. Zacząłem w myślach prosić o cud...


...cud nastąpił dwie minuty później. Najpierw zauważyłem rejestrację, krój czcionki wydał mi się dziwnie znajomy. Gdy uświadomiłem sobie, że ciężarówka na polskich numerach właśnie wyjeżdża ze stacji, zacząłem machać jak oszalały, pokazując kierowcy biało-czerwoną opaskę na moim nadgarstku. Zatrzymał się.
- Czy jedzie pan może do Polski?
- Tak.
- Mogę się zabrać?
- Wskakuj.

Zapakowałem się do kabiny, wciąż nie wierząc we własne szczęście. Znów mknąłem nierównymi, bułgarskimi drogami. Tym razem już w stronę domu, a jako że ciężarówka miała numer rejestracyjny z charakterystycznej miejscowości w województwie łódzkim (celowo nie podaję żadnych informacji umożliwiających identyfikację kierowcy), miałem świadomość, że musi przejechać przez Katowice. To wystarczało mi do szczęścia.
Większość drogi do granicy bułgarsko-serbskiej upłynęła mi z moim imiennikiem w atmosferze totalnego luzu i pełnego szczęścia. Narzekaliśmy na stan obwodnicy Sofii, przy której polskie drogi wydają się być najbardziej luksusowymi traktami tego świata. Narzekaliśmy na kolejkę przy granicy, do czasu...
- Te, czy on kieruje tiry bez kolejki?
- Tak... Chyba tak. - odparłem zmieszany, bo faktycznie, na to wyglądało.
- Ale numer! - kierowca wyszczerzył się i zjechał na pas obok - Pierwszy raz to nie ja muszę stać w kolejce, hehehe!

Serbia. Tutaj ustaliliśmy, że dojedziemy tak daleko, jak to możliwe, a następnego dnia spróbujemy już przedostać się do Polski. Byłem wniebowzięty.
Ostatnie nieznajome dla mnie kilometry upływały w drodze pod pięknymi skałami. W pewnym miejscu kierowca się zatrzymał.
- Muszę skoczyć do sklepu. Idziesz ze mną?
Poszedłem, bo nie mogłem już znieść tego bułgarskiego świństwa w butelce. Znalazłem jakiś sok jagodowy, zapłaciłem resztkami euro i wróciłem do kabiny. Krzysiek wrócił niosąc naręcze czegoś, co wyglądało zaskakująco znajomo.
- Cztery kartony! - wrzucił papierosy do kabiny, sapiąc ze zmęczenia - No dobra, teraz tak: schowaj jeden karton do swojego plecaka, bo nie wyglądasz na kogoś, kto mógłby cokolwiek przemycać. Resztę gdzieś tu upchniemy, mam nadzieję, że nie trafimy na nadgorliwego celnika...
Nie miałem pojęcia, że w ciężarówce może znajdować się tyle schowków.

W środku nocy zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu, niedaleko stacji benzynowej.
- Dobra, młody. - Krzysiek spojrzał na mnie znad potrawki, którą przygotowaliśmy razem na butli - Plan jest taki: śpimy dwie godziny, startujemy o piątej. Próbujemy przebić się jak najszybciej przez granicę Schengen... Myślę, że koło dwunastej będziemy na Węgrzech, więc pewnie przed dziesiątą wieczorem ty będziesz w Katowicach, a przed dwunastą ja będę w Radomsku. Chyba, że masz kartę do tachografu?
- Nie, nie mam. - wypaliłem kompletnie zaskoczony.
- No, to nic. Musimy w takim razie spać...

Wspólnie zadecydowaliśmy, że pojedziemy na mniej oblegane przejście graniczne. O wpół do szóstej staliśmy już w kolejce. Ku naszej radości, wszelkie papiery udało się załatwić błyskawicznie i przed siódmą ruszyliśmy już w drogę.
- W najśmielszych marzeniach nie oczekiwałem, że o tej porze będziemy już w drodze! - kierowca przez pół godziny zachwycał się prędkością, z jaką przekroczyliśmy granicę. Trudno mu się dziwić.

W połowie kraju usłyszeliśmy rozmowę dwóch pań na CB. Postanowiliśmy się jak najdłużej nie włączać... Po kilku minutach jednak nie daliśmy już rady.
- Ty, Kryśka, ja nie wiem... Widziałaś tego gościa w tym białym Mercu?
- No, wypasiona bryka... I na niemieckich numerach.
- No właśnie.
- Co no właśnie?
- No facet na niemieckich numerach, a jechał jak potłuczony... Nie rozumiem...
- Bo to Turas był! - kierowca burknął do nadajnika, a panie ucichły.

Na obwodnicy Budapesztu znów zaczęło padać, a my zauważyliśmy innego, polskiego tira.
- Trzeba się upewnić, tak na wszelki wypadek. - Krzysiek znów sięgnął po nadajnik - Kolego, jesteś może na radyjku?
- Jestem, jestem. - po chwili odpowiedział niższy głos.
- Czy są dzisiaj jakieś zakazy na Słowacji?
- Tak. Do dziewiętnastej, a potem po północy.
Miny nam zdecydowanie zrzedły, bo zdążyliśmy się nastawić, że w Polsce będziemy już późnym popołudniem. Zaparkowaliśmy przy miejscu, które kiedyś służyło jako granica węgiersko-słowacka i zastanawialiśmy się, co powinniśmy zrobić dalej.
Po chwili namysłu postanowiliśmy wziąć prysznic i zjeść obiad w knajpce w starym budynku granicznym. Wystrój wnętrz uznaliśmy za całkowicie odjazdowy - i to dosłownie! Restauracja urządzona w stylu amerykańskich autostrad nie kusiła dużym wyborem potraw, ale i tak postanowiliśmy czegoś spróbować.
- Co może mi pani polecić? - spytałem panią, na której identyfikatorze widniała również polska flaga.
- Gulasz z knedlikiem.
- W takim razie poproszę gulasz z knedlikiem.
- Nie ma.
- Co proszę? - spytałem lekko oszołomiony, zastanawiając się, czy nie jestem w jakimś dziwnym filmie.
- Nie ma knedlika. Jest ryż.
- To poproszę gulasz z ryżem.

Po obiedzie wróciliśmy do kabiny.
- Możemy jechać od dziewiętnastej, więc planuję ruszyć to. - kierowca wyciągnął z lodówki dwa czteropaki - Damy radę?
- Damy. - otworzyłem pierwsze z trzech kolejnych piw.
Nie wziąłem pod uwagę tego, że w trakcie wyprawy znów mocno schudłem, a puszki okazały się być większe od zwyczajowych - w rezultacie świat lekko się kiwał, gdy wyszedłem z tira kupić jakiś sok na drogę.
Po słowackiej stronie granicy nie znalazłem żadnego sklepu, przeszedłem więc kilkanaście metrów dzielące mnie od Węgier, z zamiarem wydania ostatnich forintów.
Węgier w sklepie spytał mnie, co sobie życzę. Nie rozumiejąc, wskazałem na półkę z sokami. Węgier zapewne myślał, że trochę nam zajmie dogadanie się co do smaku, bo lekko się naburmuszył. Ku jego zaskoczeniu, użyłem jednego z nielicznych znanych przeze mnie węgierskich słów.
- Oszibarack.


Obudził mnie jakiś ruch na dole. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że zrobiło się całkiem ciemno...
- Młody, zaspaliśmy. Jest za dwadzieścia dziewiąta, musimy jechać, bo inaczej będziemy tu kwitnąć do poniedziałku! Złaź stamtąd, jedziemy.
Ruszyliśmy na północ na skróty - krętymi, słowackimi drogami. W mniejszych miejscowościach kilka razy niemal dostaliśmy zawału, gdy pojazdy wyłaniały się w ostatniej chwili z mgły.
- O, na tym zakręcie ostatnio mój kolega przewrócił tira. - kierowca wyglądał na ucieszonego, ja nieszczególnie.

Trzy minuty przed północą, tuż przy polskiej granicy, zauważyliśmy rozstawiający się patrol policji.
- Za trzy minuty zaczną zatrzymywać ciężarówki. - burknął Krzysiek, a i ja poczułem drobne zniesmaczenie. Rozumiem zakazy poruszania się ciężarówek, by nie utrudniać okolicznej ludności poruszania się, ale wystawianie mandatów tuż przy samej granicy, w niezabudowanym terenie, punktualnie od północy... Pazerność ludzka naprawdę nie zna granic.

Po kilku chwilach przejechaliśmy obok tabliczki z napisem "Rzeczpospolita Polska". Dwie godziny później dotarliśmy do rozjazdu na obrzeżach Katowic, a ja pożegnałem się z ostatnim kierowcą w trakcie tej wyprawy.
Jako, że nie było przejścia na drugą stronę, a nie chciałem przebiegać przez dwupasmową drogę, wspiąłem się na jakiś most. Zejście na szczęście się odnalazło - zniszczony chodnik tuż przy zarośniętym terenie. Moim oczom ukazał się drogowskaz oznajmiający, że do Spodka pozostało dwa i pół kilometra. Postanowiłem potraktować to jako ostateczny test swojej kondycji...

Gdy niecałe pół godziny później bez cienia zmęczenia przechodziłem przez Rondo, uświadomiłem sobie, że nie mam gdzie się podziać przez najbliższe kilka godzin, pomyślałem, że może dokona się jeszcze jeden cud i w tak doskonale znanym przeze mnie budynku Superjednostki spotkam znajomego Portiera.
Spotkałem.
- Czemu zawdzięczam pańską niespodziewaną wizytę o takiej porze? - Portier zdziwił się niezmiernie.
- Wie pan, właśnie wracam z wyprawy autostopowej.
- O, gdzie pan był? Pewnie w Pradze?
- Prawdę mówiąc - uśmiechnąłem się zagadkowo - właśnie wracam ze Stambułu.
- Ze Stambułu? - Portier prawie fiknął z krzesłem do tyłu - Ojej, może zrobię panu jakiejś herbaty i wszystko mi pan opowie...
Po pięciu minutach trzymałem w ręku kubek parującej herbaty brzoskwiniowej - uświadomiłem sobie, że to pierwsza herbata od Edirne.
- I sam pan tak pojechał?
- No tak, sam.
- I nie bał się pan?
- Wie pan... - wziąłem łyka herbaty - Czy jest się czego obawiać? Prawie nikt już nie jeździ stopem, więc i mniej ludzi czyha na zbłąkanych podróżników.
- A młodzież?
- Młodzież? Autostop to już praktycznie wymarły sposób podróżowania, prawie cała młodzież Europy korzysta teraz z InterRaila. Płaci się te dwieście-trzysta euro, pociągi zazwyczaj przyjeżdżają punktualnie. Nie istnieje ryzyko, że nie dojedzie się gdzieś na czas. Nie ma możliwości wylądowania w jakimś dziwnym miejscu, z którego praktycznie nie można się wydostać. Niespecjalnie istnieje możliwość napotkania okolicznych mieszkańców, którzy bywają nieprzychylni w stosunku do przybyszy.
- To dlaczego pan nie korzysta z tego wynalazku?
- Właśnie dlatego. - uśmiechnąłem się.

Wspólnie obserwowaliśmy tłumy młodych ludzi wracające w sobotnią noc z imprez do domów. Niebo zaczęło się rozjaśniać.
- No, na mnie już chyba pora. Dziękuję za herbatę. - oddałem panu kubek i zarzuciłem plecak na ramię - Proszę pozdrowić mojego Dziadka, gdy go pan spotka.
- Może zostanie pan jeszcze trzy godzinki i sam do niego pójdzie? - Portier spojrzał podejrzliwie.
- Niestety, nie mogę, za chwilę odjeżdża mi pociąg do Warszawy. Zresztą, z pewnością nastąpi jeszcze niejedna okazja.
Skłoniliśmy się sobie i podaliśmy sobie ręce. Wyszedłem z budynku i ruszyłem w stronę dworca.

Bo skąd mogłem wiedzieć, że kolejna okazja już nie nastąpi?

<< < 8 | ||

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
Design by Wordpress Theme | Bloggerized by Free Blogger Templates | free samples without surveys