Obudziło mnie przesunięcie dźwigni. Właściciel stacji otworzył skrzynkę w ścianie i operował jakimiś przyciskami, wszystko przez okno. Zobaczył, że się obudziłem, więc pomachał i spytał, czy wszystko w porządku. Odpowiedziałem, że tak. Strasznie się zgrzałem w nocy, ale uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy nie nocowałem tak daleko na południe...
Szybko doprowadziłem się do stanu używalności, wziąłem rzeczy, kupiłem w sklepie jeszcze jeden nektar brzoskwiniowy i wyruszyłem na wschód w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym spróbować swojego szczęścia w "łapaniu".
Znalazłem jakiś zjazd na autostradę. Stwierdziłem, że to wystarczy. Napisałem na kartce "Kavala" w dwóch alfabetach (łacińskim i greckim) i czekałem...
Po dziesięciu minutach przejechały cztery śliczne, młode Greczynki. Nie miały miejsca, by mnie zabrać, ale pomachały i 'wysłały' po buziaku. Dzień od razu stał się lepszy.
Minęło kilka kolejnych minut i zatrzymał się... motocyklista, który oferował mi podwiezienie do Kavali. Spytałem, jak zamierza mnie przewieźć bez kasku i z ciężkim plecakiem. Spojrzał, zastanowił się, bąknął, że "może następnym razem" i odjechał. Mistrz.
Ale w końcu, po dość długim oczekiwaniu zauważyłem, że kierowca ciężarówki jadący z naprzeciwka coś mi pokazuje. Zrozumiałem coś w stylu "jadę za róg, za pół godziny będę wracał i wtedy pojadę w stronę Kavali". Porozumiewanie się na migi z dużej odległości było karkołomne, ale okazało się, że faktycznie to miał na myśli - i wkrótce "pędziliśmy" już na wschód (to byłoby za duże słowo, zważywszy na to, że rzadko przekraczaliśmy 50 kilometrów na godzinę). W tym momencie dowiedziałem się też, że z greckimi kierowcami ciężarówek nie można dogadać się ani po angielsku, ani po niemiecku, ani po francusku - za to rosyjski znają wyśmienicie.
Prowadzący ciężarówkę powiedział mi, że w Grecji będzie mi ciężko znaleźć kierowców chętnych na podwiezienie autostopowicza - a zatem był już drugą z trzech osób mówiących o tym samym. Nie było już wyjścia, musiałem przedostać się jakoś w stronę tureckiej granicy...
Parking na autostradzie pod Kavalą to prawdopodobnie najbardziej przeklęte przeze mnie miejsce w trakcie tej wyprawy. Oprócz malutkiego budynku z toaletami na placu znajdowały się trzy drewniane altanki. Starałem się stanąć na wylocie z parkingu, ale rażące słońce raz po raz sprawiało, że musiałem chować się pod altanką...
Zrobiłem eksperyment. Wystawiłem butelkę wody na piętnaście minut na słońce, a po upływie tego czasu wsypałem do butelki pokruszony makaron i przyprawy na zupkę chińską. Okazało się, że... tak przyrządzone danie było przepyszne.
Pytałem kierowców zatrzymujących się tirów, czy może jadą w stronę Turcji. Niestety, żaden z nich nie chciał mnie zabrać, choć pojawiali się ludzie z tak odległych krajów, jak Iran, Azerbejdżan czy Gruzja.
Po pewnym czasie, gdy zaczęło się już ściemniać, podszedł do mnie jakiś starszy pan. Dał mi niewielką książeczkę i zaczął mówić coś po grecku. Przejrzałem, ale z obrazków niczego nie zrozumiałem... On natomiast spojrzał na moją biało-czerwoną opaskę i rozjaśniło mu się w głowie.
"Ach. Polonija. Moment." - zniknął na pięć minut, a gdy wrócił, wręczył mi dwie inne broszurki. Te były już po polsku i okazało się, że pan jest... Świadkiem Jehowy. Rozpaczliwie starałem się nie roześmiać podczas gdy on starał się wyjaśnić mi coś z książeczki...
Zrobiło się ciemno, a mi wciąż nie udało się znaleźć nikogo, kto by mnie gdzieś zabrał. Poczekałem więc, aż odjedzie ostatni samochód i rozłożyłem się w środkowej altance - tej, która była dalej od toalet i od wjazdu na parking, a której wejście znajdowało się od drugiej strony. Na nieszczęście moje zdenerwowanie osiągnęło punkt krytyczny, bo przez większość dnia nie mogłem wydostać się z tego miejsca. Grecja nie jest dobrym miejscem na nocowanie na zewnątrz - co prawda temperatura w nocy bardzo zadowala, ale duża liczba bezdomnych zwierząt i ogólny brud już nie...
W środkowej altance znalazłem duży nóż. Niepewny tego, co czeka mnie dalej, postanowiłem - błędnie - wziąć go ze sobą. Schowałem go do łatwo dostępnej kieszeni plecaka i zdrzemnąłem się.
Rano słońce znów niemiłosiernie paliło, a ja wciąż nie mogłem znaleźć nikogo, kto wziąłby mnie chociaż do następnego postoju. Umyłem głowę w umywalce wewnątrz toalety (co spotkało się z silną dezaprobatą niemieckiego emeryta, który również przebywał w środku).
Po kilku godzinach nastąpił cud! Jeden z pracowników autostrady, którego widziałem już poprzedniego dnia (na dodatek w tej samej - olimpijskiej - koszulce, co w czterdziestu stopniach wydało mi się lekkim nieporozumieniem), podszedł do mnie i zaczął dopytywać dlaczego wciąż tu jestem. Łamaną kombinacją międzynarodowych słów odpowiedziałem, że chcę się dostać do Xanthi lub Komotini, ale greccy kierowcy nie biorą autostopowiczów. Na te słowa pracownik podszedł do kierowcy tira, który stał nieopodal (i którego zdążyłem już spytać, czy jedzie w tamtą stronę), po czym pokazał gestem, że mam podejść. Wrzuciłem plecak do środka i nie poruszyłem już tematu odmowy podwiezienia wcześniej, byłem zbyt zmęczony i zbyt zadowolony, że w końcu się udało. Podziękowałem serdecznie człowiekowi z obsługi i kilka minut później mknąłem już na wschód.
Z kierowcą nie próbowałem nawet rozmawiać po angielsku, od razu przeszedłem na rosyjski. Okazało się to być dobrym wyborem... Facet straszliwie rozgadał się o swoich wnukach, z których był dumny. Słuchałem go, ale jednocześnie oglądałem przepiękne, greckie krajobrazy (druga - po jedzeniu - dobra rzecz w tym kraju). Do Xanthi jechaliśmy autostradą, wzdłuż Morza Egejskiego. Kilka kilometrów za miastem zjechaliśmy z pięknej, szerokiej drogi, a znaleźliśmy się na drodze, którą spokojnie można byłoby porównać do wielu szlaków komunikacyjnych w Polsce. Jeden pas w jedną stronę, dziura na dziurze. Na szczęście rekompensowały to widoki - w oddali rysowały się kontury gór, w okolicy znajdowało się mnóstwo wody. Ciężko było stwierdzić, gdzie zaczyna się morze z tysiącem wysepek, a gdzie kończą śródlądowe bagna. W pewnym momencie naszym oczom ukazały się pola... ryżu. Zastanawiałem się, czy klasztor na wysepce nie byłby dobrym pomysłem na spędzenie tej nocy, ale bardzo chciałem dotrzeć już do Muzułmanów.
Kierowca zostawił mnie na przedmieściach Komotini, przy zjeździe na autostradę - przyjąłem to z dużym zadowoleniem, bo w takich miejscach zazwyczaj szło mi szybko. Tym razem nie stało się inaczej - po wyciągnięciu przeze mnie (przygotowanej na parkingu pod Kavalą) kartki z napisem "TR" zatrzymał się trzeci samochód.
Z pewną wewnętrzną nieśmiałością położyłem swój mocno przykurzony plecak na czyściutkiej, niemal błyszczącej, skórzanej tapicerce. Turek kazał mi się tym nie przejmować i zaprosił mnie uprzejmym gestem do środka.
O słynnej tureckiej gościnności wcześniej słyszałem już wiele, ale wreszcie nadeszła pora, by skonfrontować plotki z rzeczywistością. Pierwsze zetknięcie wypadło całkiem nieźle - mój kierowca nie należał do najbiedniejszych, a jego nowiutki, biały Mercedes robił olśniewające wrażenie. Poczęstował mnie chłodną, pyszną wodą, która zupełnie nie przypominała tej z greckich kranów. Spytał o mój cel - zastanowiłem się chwilę, bo w Kavali dostałem informację sprawiającą, że w zasadzie powinienem wracać już do Polski. Powiedziałem, że chciałbym dostać się przynajmniej do Keşanu. On odrzekł, że jedzie do Çanakkale i chętnie zawiezie mnie, gdzie trzeba. Zawahałem się - w końcu planowałem okrążyć Morze Marmara - jednak po chwili odpowiedziałem z bólem, że Keşan wydaje się być w porządku.
Czas szybko upłynął nam na rozmowie na mniejsze i większe tematy. Zanim się obejrzałem, znajdowaliśmy się już na granicy... Grecką część przekroczyliśmy bez żadnych problemów, ale kierowca zjechał na mały parking w neutralnej strefie.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko, przyjacielu - zaczął - to chętnie zajrzałbym do sklepu wolnocłowego.
Oczywiście nie widziałem przeszkód, co więcej - wybrałem się z nim.
Greckie produkty kusiły niezwykle niskimi cenami, jednak ze smutkiem byłem zmuszony odmówić sobie przyjemności zawiezienia do kraju kilku artykułów. Szczególnie oliwki nadziewane fetą i wielki baniak oliwy nie pozwoliły łatwo mi się rozstać ze sklepem...
Po chwili jechaliśmy już przez zaśmieconą, ale mocno strzeżoną strefę. Gdy przekraczaliśmy Maricę, greccy strażnicy patrzyli na nas spode łba. Natomiast ci po tureckiej stronie... Cóż, to był już zupełnie inny świat. Wykazali się pełną spontanicznością i radością, gdy wyszczerzając zęby w przyjacielskim uśmiechu machali do nas swoimi kałasznikowami.
Postanowiłem potraktować to jako dobry omen. Zjechaliśmy do kolejki prowadzącej do odprawy po drugiej stronie, gdy nagle ogarnęło mnie przerażenie - zapomniałem o wizie!
Na szczęście nie było jeszcze za późno. Powiedziałem Turkowi, żeby w razie czego poczekał na mnie chwilę. Na wszelki wypadek wziąłem paszport w rękę, by móc nim wymachiwać z daleka w przypadku, gdyby jakiś zabłąkany strażnik z karabinem pomyślał, że chcę przekroczyć granicę bez dokumentów. Nie wiedziałem, w którą stronę mam się udać (nigdy wcześniej nie kupowałem wizy na granicy), więc postanowiłem spytać w tureckim sklepie wolnocłowym.
Wszedłem i opadła mi szczęka. W przeciwieństwie do bardzo oficjalnej, unijnej, greckiej strony, gdzie w środku znajdował się duży market, kilkanaście mniejszych sklepów i kilka restauracji, ten przypominał bardziej bazar z "Baśni z tysiąca i jednej nocy". Kobiety w kolorowych chustach na głowach sprzedawały najróżniejsze artykuły, od świeżych owoców przez jakąś plastikową tandetę po bogato zdobione dywany. Niewielka hala rozbrzmiewała gwarem dziesiątek głosów w języku, z którego rozróżniałem tylko najbardziej charakterystyczne słowa - wyjątkowo często pojawiał się wśród nich "Ramadan".
Nie wyglądało to jak miejsce, w którym można dostać wizę, więc (wciąż trzymając paszport w dłoni) podszedłem do stojącego nieopodal strażnika. Ten do paska przyczepione miał dwie kabury, ale w ręku nie trzymał już karabinu - od razu zrobiło się bardziej swojsko. Niestety, nie rozumiał zupełnie nic po angielsku, ale słowo "visa" jest uniwersalne. Wskazał mi jakąś niewielką budkę za stanowiskami celników...
Doświadczenie z Serbii czegoś mnie nauczyło - szedłem powoli, upewniałem się, że każdy pracownik granicy mnie widzi. Bez żadnych problemów dotarłem do okienka, zapłaciłem piętnaście euro i otrzymałem naklejkę na jednej z ostatnich stron dokumentu. Miało to szczególne znaczenie kilka minut później, gdy podałem swój paszport celnikowi.
- Ale wie pan, musi pan mieć wizę. - burknął przewracając pierwsze "wizowe" strony dokumentu - W przeciwnym razie pana nie wpuścimy. - gotował się coraz bardziej, przewracając kolejne strony - Kosztuje piętnaście e... aha, już pan ma.
Po następnej godzinie przeróżnych kontroli (zwłaszcza kontroli samochodu) udało się nam wjechać do Turcji. Pierwsze wrażenie było niesamowite - daleko ciągnące się pola trawy, ni to stepy, ni pustynie. W większych przydrożnych miasteczkach powstawały nowe osiedla, ale w tych mniejszych czuło się prawdziwą historię. Dwa kilometry za Unią Europejską zaczyna się nowy, cudowny świat - świat, w którym najpopularniejszymi drzewami są palmy, a niebo przecinają wieżyczki minaretów...
Wspólna podróż z pierwszym tureckim kierowcą zakończyła się w Keşanie. Wysiadłem na światłach i zacząłem zastanawiać się co dalej, gdzie pójść w świecie obcej religii. Z ulgą zauważyłem po drugiej stronie szerokiej drogi... duże centrum handlowe. Postanowiłem zajrzeć do środka, bo ostatni raz jakiś sensowniejszy posiłek jadłem w Macedonii.
Na wejściu czekała mnie niespodzianka - wykrywacz metalu. Dopiero w tamtym momencie uświadomiłem sobie, że Turcja (według Global Peace Index) jest jednym z trzydziestu najniebezpieczniejszych krajów świata, gdzieś między RPA i Zimbabwe. Wiedziałem, że nie mam najmniejszych szans na wejście z tym plecakiem, ale spojrzał na mnie jakiś strażnik i ruchem dłoni przywołał do siebie. Podszedłem do niego, pokazałem plecak i zrobiłem zmartwioną minę. Ten zastanowił się chwilę i kazał przejść mi przez bramkę, która oczywiście zadzwoniła. Strażnik zbliżył się do mnie z podręcznym wykrywaczem metalu, ale gestem pokazałem mu, by nawet nie sprawdzał. Uchyliłem boczną kieszeń i pokazałem mu duży nóż, który znalazłem na greckim parkingu.
Pracownik ochrony nie wyglądał na zdziwionego, ale pokręcił głową patrząc na mnie, choć wyraźnie wciąż się nad czymś zastanawiał. Wziąłem plecak na plecy i już miałem wychodzić, kiedy on mnie zatrzymał. Zawołał swojego kolegę, powiedział mu parę słów po turecku i obaj na chwilę zniknęli. Po chwili wrócili ze sklepowym wózkiem, każąc mi włożyć plecak do środka. Pierwszy ze strażników pokazał mi, że teraz mogę wejść do sklepu, a drugi odprowadził mnie dwadzieścia metrów - po czym (uświadamiając sobie, że chyba naprawdę jestem niegroźny) zawrócił w stronę wykrywacza metalu.
Trochę mi ulżyło, że jednak nie wszyscy mają mnie za tur-rorystę. Postanowiłem zapłacić w miarę możliwości euro zamiast wyciągać pieniądze z bankomatu - okazało się, że taka możliwość faktycznie istniała, więc ruszyłem w półki.
W zasadzie znalazłem się w pierwszym tak dużym sklepie od Warszawy. Nie różnił się on specjalnie formą od tych zachodnich, ale asortymentem - jak najbardziej. Z zadowoleniem ładowałem do wózka kolejne towary - bułki, syrop brzoskwiniowy (który okazał się być zbawienny), batoniki... Znalazłem całą półkę z marynowanym sokiem z rzepy, a na etykietach doczytałem się, że to jakiś tamtejszy specjał. Wziąłem malutką buteleczkę na spróbowanie.
Po chwili coś mi się przypomniało i z uśmiechem ruszyłem w stronę lodówek. Nie musiałem długo szukać. Połowa podłużnej lodówki była zastawiona ayranem - napojem jogurtowym, który zdążyłem polubić już w Polsce. Na górnej półce stały malutkie kubeczki, na dolnej kilkulitrowe baniaki. Wziąłem półlitrowy butelko-baniak, spojrzałem na daty (dzień po dacie produkcji, trzy dni przed terminem przydatności) i ruszyłem w stronę kas.
Do szczęścia brakowało mi już tylko jednego, ale znalazłem i to - obok bankomatów udostępnione były gniazdka elektryczne. Podłączyłem telefon i postanowiłem trochę zaczekać.
Po dziesięciu minutach podszedł do mnie znajomy już strażnik, by upewnić się, że niczego nie kombinuję. Gdy zobaczył, że ładuję komórkę, uśmiechnął się, pokiwał głową i poszedł.
Punktualnie o 21 opuściłem centrum handlowe. Postanowiłem przejść kawałek wzdłuż drogi, by znaleźć jakieś miejsce na spoczynek. Nieopodal sklepu znajdowała się pierwsza stacja benzynowa (należąca zresztą do dużego koncernu). Usiadłem przy stoliku na zewnątrz i nareszcie zjadłem coś sensownego - tureckie bułki ze słowackim pasztetem. Nie mogłem się tam jednak zatrzymać, więc poszedłem dalej. Na drugiej stacji benzynowej znalazłem osłonięte od deszczu i wiatru stoliki, więc usiadłem przy jednym z nich i wyciągnąłem mapę. Niestety, po minucie podszedł do mnie właściciel stacji mówiąc łamanym angielskim, że nie mogę tam zostać i mam iść do hotelu.
Zwinąłem więc manatki i ruszyłem jeszcze dalej. Robiło się naprawdę późno, a ja chciałem rano ruszać...
Na trzeciej stacji benzynowej kupiłem butelkę wody, a na zewnątrz znalazłem metalowe stoliki i metalowe krzesła. Usiadłem na jednym z krzeseł, wyciągnąłem mapę. Mocno zaniepokoił mnie bardzo silny wiatr od pustyni, na którym intensywnie kiwał się duży billboard. Zmierzyłem reklamę wzrokiem, wyglądała na kilkuletnią. Pomyślałem, że skoro przez ostatnie kilka lat się nie zawaliła, to może przetrzyma jeszcze jedną noc...
Butelka wody szybko się skończyła i wszedłem do środka po następną. Sprzedawca spojrzał na mnie i zaczął mówić po turecku. Zrozumiałem tylko tyle, co standardowy zestaw pytań - skąd jestem, dokąd jadę itp.. Odpowiadałem we właściwej kolejności, bo nie wyglądał na zdziwionego.
Potem jednak zadał mi jakieś dziwne pytanie, a ja nie miałem pojęcia, o co może mu chodzić. Powtórzył je trzy razy, po czym machnął ręką, wziął z wielkiej miski stojącej na środku sklepu kawę (taką typu "trzy w jednym"), wyprowadził mnie na zewnątrz i pokazał stolik. Usiadłem, on natomiast gdzieś zniknął. Po dwóch minutach postawił mi na stoliku kawę w papierowym kubku, kiwnął głową i oddalił się do środka.
Wyciągnąłem śpiwór, owinąłem się nim (bo robiło się dość zimno) i wpatrywałem się w pustynię sącząc gorącą kawę. Na szczęście nie zawierała dużo kofeiny, w związku z czym byłem w stanie kilkanaście minut później zapaść w półdrzemkę, modląc się w duchu, by wydający dziwne odgłosy na wietrze billboard nie spadł mi na głowę.
poniedziałek, 17 listopada 2014
Stambuł 2012 - 5. (GR)
19:45
Unknown
No comments
0 komentarze:
Prześlij komentarz