Obudziłem się o ósmej, a nad swoją głową zobaczyłem dwóch Turków - jednego w okolicach pięćdziesiątki, drugiego nieco młodszego. Spytali mnie, czy wszystko w porządku, odpowiedziałem twierdząco z uśmiechem. Zanim zdążyli zadać standardowe pytanie, wyciągnąłem spod śpiwora rękę z biało-czerwoną opaską. Zdziwiło mnie jednak to, że "ach... Polonya!" wypowiedział tylko jeden z mężczyzn, a drugiego gdzieś wcięło. Rozwiązanie zagadki nastąpiło dwie minuty później, gdy młodszy przyszedł z papierowym kubkiem. Zbadałem uważnie zawartość - ciecz okazała się być herbatą. Podziękowałem mu z radością - nie wiedziałem, że to pierwsza z siedemnastu herbat, jakie wypiję w ciągu następnych czterdziestu godzin...
Stanąłem przy drodze. Wiedziałem, że nie ma sensu pisać nowej kartki - dwieście kilometrów od największego miasta Europy każdy kierowca wiedział, gdzie pragnę się dostać.
Droga miała nieprawdopodobną szerokość, podobnie jak pobocze. Nadjeżdżające samochody widziałem z odległości dwóch kilometrów - musiałem jednak czekać zaskakująco długo. Dopiero po trzydziestu minutach ktoś się zatrzymał. Był to starszy mężczyzna z siedzącym z przodu synem, który wyglądał na jakieś dziewięć-dziesięć lat. Kierowca kazał synowi przesiąść się do tyłu i zaprosił mnie do środka. Niezrażony chłopiec wyciągnął Game Boya i zajął się pokemonami.
Znów okazało się, że mężczyzna nie mówi po angielsku, ale i tak jakoś się dogadaliśmy. Jechał aż do Ankary, więc mógł mnie bezproblemowo zawieźć na azjatycką stronę...
Po stu kilometrach kierowca zapowiedział "tea time" i zjechał na jakąś stację benzynową. Postanowiłem skorzystać z okazji i zajrzałem do tureckiej toalety. I tutaj pojawił się pierwszy szok, bo zamiast tradycyjnej dziury w podłodze... znalazłem prawdziwą muszlę klozetową. Ale na tym nie koniec niespodzianek - posiadała ona skomplikowany system dźwigni, a z obrazkowej instrukcji wywnioskowałem, że powinienem pociągnąć jedną z nich. Gdy to zrobiłem, folia, która pokrywała deskę (!) przesunęła się, a na wierzchu znalazła się jej czysta część. Robiąc zdjęcie toalety poczułem się jak japoński turysta.
Po wyjściu na zewnątrz zrobiło mi się gorąco, bo nie było już samochodu... Na szczęście okazało się, że kierowca przeparkował go dwadzieścia metrów dalej. W tym momencie dowiedziałem się dwóch rzeczy: mężczyzna jednak trochę mówił po angielsku, a na tej stacji benzynowej nie było herbaty. Postanowiliśmy więc wyruszyć dalej, a po dwudziestu kilometrach zjechaliśmy jeszcze raz. Tym razem herbatę piłem już z tradycyjnej, tureckiej szklaneczki...
Jakieś czterdzieści kilometrów przed "Stambułem" (tym według znaków drogowych) wjechaliśmy do dużego miasta. Zastanawiałem się, czy to już aby nie przedmieścia... I faktycznie - budynki stawały się stopniowo coraz wyższe, a na monstrualnej drodze (dwa razy po trzy pasy, w obie strony) pojawiało się coraz więcej pojazdów. Ruch szedł sprawnie do pewnego miejsca, w którym stanęliśmy w korku - okazało się, że wskutek niedawnego trzęsienia ziemi zawalił się wiadukt. Po kilku minutach udało nam się znów ruszyć, a uliczni sprzedawcy (rozprowadzający wszystko - od mocno zmrożonych butelek wody po uniwersalne ładowarki turystyczne) pozostali z tyłu, między samochodami.
Zrozumiałem jak musi czuć się człowiek z małego miasteczka, który odwiedza pewnego dnia stolicę swojego kraju. Trzynastomilionowa metropolia uderzyła mnie swoją wielkością, dziesiątkami tysięcy ludzi na ulicach, setkami przecznic. Mimo to było w niej coś muzułmańskiego, przyjaznego i zachęcającego...
W końcu zobaczyłem to, na co czekałem od paru dni - Bosfor. Droga zajęła mi tydzień, tak, jak mówili Słowacy. W głębi serca wiedziałem jednak, że to wszystko potrwałoby znacznie krócej, gdyby nie Grecja...
Most ulokowany na jakiejś nieprawdopodobnej wysokości kołysał się lekko na wietrze. Uczucie było dość przerażające, ale trwało tylko półtora kilometra. Po wszystkim ujrzałem odblaskową tabliczkę z napisem "Welcome to Asia". Z otwartym oknem rozkoszowałem się pierwszymi metrami na nowym kontynencie.
Podałem rękę kierowcy, przybiłem piątkę jego synkowi i wysiadłem na jakiejś przecznicy w Kadiköy. Zrobiłem zaledwie trzy kroki, kiedy drogę przeciął mi sporych rozmiarów skorpion. "No tak" - pomyślałem - "nieźle się zaczyna..."
Uliczka biegnąca w dół, ograniczana z obu stron palmami i kolorowymi willami przypominała raczej jakieś włoskie miasteczko, niż największą muzułmańską miejscowość świata. Szedłem w dół pomalutku, delektując się każdym krokiem po azjatyckiej stronie. W mojej głowie dźwięczały trzy turystyczne, konstantynopolskie cele: "Wielki Bazar - kebab - pocztówki".
Ostatnią z tych trzech rzeczy postanowiłem załatwić na miejscu. Wszedłem do jakiegoś okolicznego kiosku, za ladą stał dość młody sprzedawca. Wybrałem kilka kartek, wyciągnąłem rękę po długopis. Rękę z opaską...
- Jesteś z Polski? - spytał sprzedawca patrząc na kolory na moim nadgarstku.
- Zgadza się. - wyszczerzyłem się.
- Znam polską piosenkarkę!
- Naprawdę? - zdziwiłem się, a do głowy zaczęły mi przychodzić różne postaci - A któż to taki?
- Nie pamiętam, jak to się wymawia... Gossiya Anthsheyeevitch?
Rozpaczliwie starałem się nie roześmiać.
- A swoją drogą, powiedz mi. Jak tu dotarłeś? Samolotem?
- Nie, właściwie to stopem.
- Stopem?! Z Polski?!
- Tak, a konkretniej z Warszawy.
- Sam?
- No tak, bo zawsze kończy się tak samo. Jak pytam w listopadzie o to, kto chciałby ze mną pojechać, to zgłaszają się wszyscy, a w czerwcu nie ma już nikogo.
- Ja też bym się wybrał, ale trochę się obawiam... Ale ze Stambułu to już masz samolot, co?
- Nie. - uśmiechnąłem się - Za kilka godzin ruszam z powrotem do Warszawy.
Sprzedawca opuścił mi 50 kuruszy, uścisnął mi dłoń i życzył szerokiej drogi. W kolorowym mieście nastrój poprawiał mi się z minuty na minutę, a nie wybiła jeszcze nawet trzynasta...
W połowie uliczki znalazłem jakąś malutką restaurację, w której siedziało sporo - jak na ten rejon - klientów. Nauczony doświadczeniem postanowiłem zajrzeć do środka i wypełnić drugi ze swoich celów.
Nikt z obsługi niestety nie mówił po angielsku, ale dogadaliśmy się na migi. Dostałem kartę, z której niewiele zrozumiałem, ale szef obsługi zabrał mi ją, każąc chwilę poczekać - i wręczył kartę po angielsku.
Trafiłem do typowej "kebabowni", najwyraźniej dość popularnej wśród okolicznych mieszkańców. Z zadowoleniem znalazłem stronę z kebabami i... mina mi trochę zrzedła. Rodzajów kebaba było CZTERNAŚCIE (tak, liczyłem). Podejrzewałem, że najbardziej typowe znajdują się na samej górze, więc czytam: kebab Sułtana Ahmeta, kebab Sułtana Mehmeta, kebab Sułtana Sulejmana... Niestety, dookoła nie było nikogo znającego angielski, kto mógłby mi podszepnąć z czym właściwie to jest. W pewnym sensie mnie to rozbawiło - "no jak to, nie wiesz z czym jest kebab Sułtana Mehmeta?"
Po niedługim zastanowieniu zdecydowałem się na kebab z... tatarem. Stwierdziłem, że jak iść na całego, to ten jeden raz - przynajmniej będę mógł pochwalić się wnukom, że jadłem surowe mięso w Azji. Kelner myślał, że się przesłyszał i pytał jeszcze trzy razy, czy na pewno chcę w cieście, a nie na talerzu.
- Tak - pokazałem na migi - bo do diaska, chcę to skonfrontować z tym, co sprzedają w Polsce.
W końcu pracownik uległ. Spytał mnie jeszcze, czy chcę do tego ayran, po czym skłonił się nisko i zniknął na zapleczu. Pięć minut później przyniósł mi talerz. Lodowaty, spieniony ayran i zimny kebab - to zdawało się być dobrym połączeniem w morderczym upale. Wziąłem pierwszego kęsa i... obiecałem sobie, że wrócę do Turcji choćby dla tak niesamowitego jedzenia.
Kolejne godziny stawały się coraz bardziej niesamowite. Kiedyś przeczytałem zdanie, że "kto raz spróbuje lodów od ulicznego sprzedawcy w Stambule, ten nie zapomni ich smaku do końca życia". Idąc chodnikiem w dół faktycznie udało mi się znaleźć jakiegoś drobnego, niepozornego człowieka stojącego za standardową lodówką. Poprosiłem go o dwie gałki, ale nie mogliśmy się dogadać. Po pięciu minutach wziął ode mnie pieniądze za dwie kulki, ale nałożył ich sześć. Turecka otwartość zaskakiwała mnie w dalszym ciągu - coś, co w Europie wydaje się być jedną sytuacją na tysiąc, w Turcji jest czymś naturalnym i normalnym.
Zobaczyłem przechodzącego obok Żyda, który śmiał się z czegoś ze swoją towarzyszką - Muzułmanką, spod której stroju widać było tylko oczy - i pomyślałem sobie, że jak długo będziemy mówili o tolerancji, sprawiedliwości i braku dyskryminacji, tak długo nie będzie na nie żadnych szans.
Potem przekonałem się, że półlitrowa butelka zmrożonej wody zawsze kosztuje w turcji 50 kuruszy (wówczas okolice 95 groszy), niezależnie od miejsca sprzedaży ani tego, czy butelkuje ją międzynarodowy koncern, czy lokalna rozlewnia.
Zaopatrzony w taką właśnie "koncernową" wodę wsiadłem na pokład promu płynącego na europejską stronę. Na azjatyckiej spędziłem zaledwie dwie godziny z hakiem, ale... dla mnie najbardziej liczyło się to, że w ogóle tam byłem.
Pozostał ostatni cel podróży - Wielki Bazar. Na szczęście dojście było jako-tako oznakowane, więc po wyjściu z promu nie miałem wielkich problemów, by dotrzeć na uliczkę prowadzącą w górę. Na nieszczęście - no właśnie. Po uliczce prowadzącej w górę nastąpiła jeszcze bardziej stroma uliczka, a potem... zejście w dół. Miejscowi biegali sobie tylko znanymi ścieżkami i tylko troszkę ich zadziwiło, że ktoś idzie taką drogą z takim ciężarem, w takim upale. Szczęśliwie znalazłem w jakiejś bramie prysznic...
Zszedłem do piwnicy, gdzie okazało się, że pomieszczenie nie wygląda zbyt przyjemnie. Trudno. Jakiś strasznie zarośnięty Turek zaprowadził mnie na zaplecze piwnicy (tak, takie miejsca istnieją) i wręczył mydełko.
Po dwudziestu minutach, świeży i pachnący, ruszyłem dalej za drogowskazami. Minąłem dystrybutor wody z jednym słowem we wszystkich językach świata (Free - Frei - Gratis - ... - WOLNY), skręciłem w prawo i... zauważyłem, że jestem już na Wielkim Bazarze.
Wielokolorowe lampiony lekko rozświetlały ciemny korytarz. Zastanawiałem się, co uda mi się znaleźć w tym miejscu, dlatego też przeżyłem lekkie rozczarowanie widząc, jak bardzo turystyczne jest to miejsce. Sprzedawcy nawoływali ze wszystkich stron i nie zdziwiło mnie, gdy drogę zastąpił mi starszy pan w szatach.
- Może zerkniesz na moje towary?
Stwierdziłem, że zerknąć zawsze mogę. Mężczyzna sprzedawał najróżniejsze artykuły spożywcze, od herbaty po różne rodzaje tytoniu.
- Ile za lokum?
- Dla ciebie, przyjacielu - zmierzył mnie wzrokiem - pięć lir.
Cena wcale nie była gorsza, niż w sklepie, ale spróbowałem pójść nieco dalej.
- Czy jeśłi kupię trzy pudełka, to opuścisz mi troszkę?
Facet całkowicie zbaraniał.
- No... Mogę opuścić do trzynastu...
- Dam dziesięć.
Moja stanowczość i pewność całkowicie wybiły go z rytmu. Zaskoczony lekko tylko kiwnął głową i po chwili w ręku trzymałem już torebkę z trzema pudełkami lokum o trzech różnych smakach.
- Czekaj! - odwróciłem się, a mężczyzna podszedł do mnie - Pierwszy raz jakiś obcokrajowiec chciał się ze mną targować. Skąd jesteś?
Podniosłem rękę z biało-czerwoną opaską i uśmiechnąłem się.
- Przyjacielu, nie ma żartów z nami, Polakami.
Postanowiłem powłóczyć się jeszcze trochę po Bazarze, bo wiedziałem, że do drugiego tak kolorowego miejsca długo nie trafię. Zaczynałem czuć się coraz bardziej jak w filmie, gdy kolejni sprzedawcy zastępowali mi drogę ("Przyjacielu, mam dla ciebie wymarzony dywan!"). W końcu jednak opuściłem półbudynek i postanowiłem zacząć się kierować w stronę przedmieść...
Upał był nie do zniesienia. Co 200-300 metrów musiałem na chwilę przystawać, by nie rozpłynąć się całkowicie. Niedaleko za Wielkim Bazarem popełniłem straszliwy błąd, kupując butelkę tureckiego gazowanego napoju pomarańczowego... Na szczęście nie straciłem głowy i, przechodząc obok parku (w którym ludzie wylegiwali się na słonecznych trawnikach) zauważyłem niewielką budkę. Postanowiłem wstąpić doń na herbatę...
Po dwóch herbatach (i kilku przesympatycznych rozmowach) ruszyłem dalej z rosnącym uśmiechem. Nie przeszedłem jednak dwustu metrów, gdy usłyszałem, że ktoś mnie woła.
- Przyjacielu, chodź, wejdź na chwilę! Wyglądasz na strasznie zmęczonego, na pewno jesteś głodny! Wstąp na jakiś obiad!
- Przykro mi - odpowiedziałem z przepraszającym uśmiechem - ale nie mam już żadnych pieniędzy.
Nawołujący mnie właściciel restauracji stropił się, ale natychmiast na jego twarzy wykwitł uśmiech.
- No trudno, ale mimo wszystko wejdź na herbatę! Ja stawiam.
Po raz kolejny zszokowany turecką gościnnością wszedłem do środka. Jeden z kelnerów natychmiast wskazał mi stolik, drugi przyniósł cukier, a dziewczyna o pięknym uśmiechu postawiła dwie herbaty - przede mną i przed właścicielem restauracji. Po niezbyt długiej, acz uroczej rozmowie mężczyzna uścisnął mi dłoń i wskazał dalszą drogę.
Wzbierała we mnie całkowita euforia. Nigdy w swoim życiu nie doświadczyłem takiej otwartości i powszechnego szczęścia. Nawet idąc przez bardziej szare osiedla zastanawiałem się, czy nie byłoby warto się tu przeprowadzić...
W końcu dotarłem do metra. Uznałem, że najsensowniejszym wyjściem będzie przedostanie się nieco na północ, w pobliże zjazdu na autostradę. Przestudiowałem dokładnie plan komunikacji i udałem się pod ziemię. Nagle przeżyłem mały szok, bo mojej linii... po prostu nie było.
Stałem chwilę przed mapą nie wiedząc, co robić, a po chwili podszedł do mnie policjant. Obawiałem się drobnych nieprzyjemności (wielki plecak w metrze w godzinach szczytu, w kraju muzułmańskim mógł wyglądać trochę na bombę), dlatego szczęka opadła mi na ziemię, gdy policjant... podał mi rękę.
- Zgubiłeś się?
- To nie tak, że się zgubiłem. Po prostu szukam tej linii.
Funkcjonariusz spojrzał na mapę i kiwnął głową.
- Przecież to nie metro, tylko tramwaj.
- Jak to tramwaj? Ale...
- Szybki bezkolizyjny tramwaj, pełniący funkcję kolejki i oznaczony na wszelkich planach jako metro. Musisz pójść do góry, a potem skręcić w prawo za światłami.
Uścisnąłem mu prawicę jeszcze raz i poszedłem zgodnie ze wskazówkami - faktycznie, udało się trafić we wskazane miejsce.
Po półgodzinnej przejażdżce tramwajem wysiadłem, znajdując zjazd na autostradę. Mina mi trochę zrzedła, gdy próbowałem złapać stopa, bo raz po raz zatrzymywały się taksówki i autobusy. Najciekawszą rozmowę przeprowadziłem z pierwszym taksówkarzem...
- Gdzie chcesz pojechać? - spytał, ustawiając taksometr.
- Do Edirne, ale...
- Do Edirne? No no, to kawał drogi - powiedział, coraz bardziej zadowolony z siebie.
- No tak, ale ja nie mam pieniędzy, jeżdżę stopem.
Kierowca spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Słuchaj, ja bardzo chętnie bym cię podwiózł. Ale zrozum, że nie mogę za darmo, muszę wziąć pieniądze, taka jest moja praca.
- Rozumiem i dlatego nie będę miał żalu, jak pan pojedzie.
- Ale chętnie cię podwiozę.
- Ale nie mam pieniędzy, jadę stopem.
- Wiesz, naprawdę muszę wziąć od ciebie pieniądze, pracuję jako taksówkarz.
Po pięciu minutach takiej rozmowy mężczyzna w końcu odjechał. Na moje nieszczęście, zaczynało się robić ciemno, a prócz autobusów i taksówek zatrzymywali się też przechodnie, którzy byli strasznie ciekawi mojej podróży. W końcu postanowiłem zmienić punkt, w którym przebywałem. Zrobiłem to w samą porę, bo punktualnie o 21 włączyły się zraszacze... w miejscu, w którym przebywałem chwilę wcześniej.
Postanowiłem przejść kawałek wzdłuż drogi. Przeskakując przez obracające się strumienie poczułem się niczym bohater jakiejś dziwnej gry komputerowej. Obok zjazdu prowadziła bardzo wąska ścieżka, ograniczona z drugiej strony ogrodzeniem. Dopiero, gdy przeszedłem kilometr, okazało się, że to ślepa uliczka. W tamtym miejscu wisiała również niewielka tabliczka, że za ogrodzeniem znajduje się poligon.
Stwierdziłem, że czas podjąć działanie. Po krótkiej wędrówce po okolicznym osiedlu (w poszukiwaniu miejsca do spania) trafiłem na jakąś otwartą kawiarenkę, przed którą siedziało dwóch Turków. Nowonabytym zwyczajem skłoniłem się nisko i przysiadłem, a przed moim nosem wylądowała herbata. Starałem się dogadać w kilku znanych mi językach. Oni nie mieli pojęcia, o czym mówię (z wzajemnością), więc zatrzymali przechodzącą ulicą grupkę trzech mężczyzn. Żaden z nich też nie znał obcego języka, więc pięcioosobowa już grupka zatrzymała kolejne dwie osoby.
Poczułem się dość dziwnie, bo moje przyjście w ciągu minuty sprawiło, że przede mną znalazło się siedmiu Turków wartko i radośnie dyskutujących w swoim języku. Na całe szczęście dwie minuty później do baru przyszło kolejnych czterech mężczyzn. Jeden z nich znał angielski bardzo dobrze, drugi... cóż, przynajmniej znał kilka słów.
Zostałem z grupą czterech sympatycznych Turków. Porozmawialiśmy (wciąż nie wiedziałem, do czego to wszystko zmierza), po czym oni wymienili między sobą parę uwag w swoim języku. Uśmiechnęli się szeroko, a ten, który płynnie władał angielskim (najwyraźniej przywódca bandy) kiwnął swojemu koledze.
- Kris! Kam, kam! - kolega machał ręką, żebym do niego podszedł. Zastanawiałem się, czy to rozsądne, że idę z nieznajomym Muzułmaninem w dół ciemnej uliczki, zostawiając z resztą jego kolegów wszystkie swoje rzeczy. Postanowiłem jednak wykonać skok wiary - wierzyłem w turecką gościnność.
Skręciliśmy w prawo i... weszliśmy do sklepu. Facet znów rzucił kilka niezrozumiałych słów do kasjera, a ten kiwnął głową i zaczął kroić jakąś dziwną, czarną bryłkę na plasterki. Mój nowy znajomy wyszczerzył do mnie zęby.
- Wędzona wołowina - wydukał w swoim niezbyt dobrym angielskim. - polubisz to.
Nie zwróciłem też uwagi, w którym momencie kasjer zapakował w papier jakiś przedmiot. U nas to byłaby wódka, ale u nich? Nie miałem bladego pojęcia.
Gdy wróciliśmy pod kawiarenkę, mężczyzna rozpakował zawiniątko. W środku było... piwo, za co mocno zrugał go właściciel knajpki. Zrozumiałem mniej więcej kontekst jego wypowiedzi, czyli "jak to tak, tuż przed Ramadanem?".
Nie widziałem w pobliżu mojego plecaka, ale podszedł do mnie Turek mówiący płynnie po angielsku.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, ale włożyliśmy Twój plecak do mojego samochodu.
- ...ale co dalej?
- Wsiadaj.
Wsiadłem do samochodu, zastanawiając się, czy aby nie mam zbytniego zaufania do nieznajomych Turków. Przez otwarte okno dostałem piwo i wędzoną wołowinę.
- Jedz, pij, a jak skończysz, to przyjdź do nas.
- Nie ma problemu - powiedziałem otwierając piwo i biorąc pierwszego łyka.
- Potem zawieziemy cię na policję.
Prawie oblałem się piwem.
- Na policję?
- Tak. Nie powinno cię tu być, a oni pomogą ci wrócić do kraju.
Zastanawiając się, czy wszystko jest już przesądzone, zacząłem tłumaczyć Turkowi, że zamierzam wrócić do kraju tak, jak dotarłem do Stambułu. Ku mojemu zaskoczeniu, wszystko przyjął bardzo spokojnie i uszanował.
Po dziesięciu minutach wszedłem do środka. W pomieszczeniu było wręcz niebiesko od dymu, mężczyźni grali w karty, a właściciel knajpki krzątał się dookoła nich, raz po raz przynosząc im herbatę i odznaczając sobie na kartce kreski oznaczające liczbę napojów.
- Ach, Krzysiek! Chodź, usiądź z nami. Pewnie nie umiesz grać w tę grę?
Spojrzałem na całkowicie nieznane mi ułożenie kart i pokręciłem głową. Podłączyłem swój telefon do gniazdka znajdującego się nieopodal, a gdy wróciłem na miejsce, przede mną stała już herbata.
To trwało jakieś półtorej godziny, w trakcie których stawałem się coraz bardziej zmęczony (nawet pomimo tego, że barman po czwartej herbacie postanowił dać mi na spróbowanie tureckiej kawy, skończyło się na trzech szklankach). W końcu jednak właściciel lokalu wygonił moich nowych znajomych, a ja poszedłem z nimi.
Z radością zauważyli oni, że przed kawiarenką ktoś postawił autokar. Kazali mi wejść za niego, sami też po chwili weszli, po czym... Jeden z nich wyciągnął całą siatkę piw.
- Myślałem, że Muzułmanom nie wolno pić alkoholu. - powiedziałem otwierając piwo o kamienny murek (mężczyźni wyraźnie byli pod wrażeniem).
- To tylko mit, jakich wiele. - odpowiedział Hacan - przywódca grupy.
Przez kolejne pół godziny rozmawialiśmy o wszystkim - o różnicach między naszymi kulturami, religiami, społeczeństwami... Gdy moi nowi przyjaciele usłyszeli, że czytałem Koran, wyściskali mnie wszyscy po kolei.
Nadszedł jednak czas pożegnań.
- Posłuchaj - Turek spojrzał mi w oczy - bardzo chętnie byśmy cię przenocowali. Problem jest niestety taki, że wszyscy czterej jesteśmy żonaci, a nasza kultura zabrania nam przyjmowania gości na noc w takiej sytuacji.
Kolejna rzecz, którą dopisałem sobie w głowie do mojego obrazu Islamu.
- Jednakże - ciągnął - Yusuf może cię przenocować, tyle, że będziesz musiał spać w samochodzie. Może tak być?
Uśmiechąłem się.
- Zawsze lepsze to, niż spać na trawniku, prawda?
Najstarszy z grupy szepnął coś do Hacana, który od razu się rozpromienił.
- Żona Abaya dziś pracuje, więc może cię przenocować w swoim mieszkaniu.
W znakomitej atmosferze pożegnaliśmy się (każdy z facetów pocałował mnie dwa razy - do tego zupełnie nie przywykłem), po czym ruszyłem z Abayem w nieznanym kierunku. Niestety, Abay nie znał żadnego języka, więc ciężko było mi się z nim dogadać.
Coś jednak mi nie grało, bo zatrzymaliśmy się w ciemnej uliczce...
- Wysiadamy - rzucił Abay.
Sięgnąłem odruchowo po papiery leżące przede mną i po bagaż do tyłu, ale Abay złapał mnie za rękę.
- Nie będą ci potrzebne - powiedział sucho.
Wysiadłem z furgonetki i pomyślałem, jak łatwo zbudować zaufanie. Abay był ode mnie dwa razy większy i mógł zrobić w zasadzie co tylko chciał, co tłumaczyłoby zatrzymanie się w obskurnej uliczce.
Szedł tuż za mną, po czym kazał mi skręcić w jeszcze ciemniejszą uliczkę. Moje palce przebiegły po scyzoryku ukrytym w mojej saszetce przy biodrze i przez głowę przeszła mi ta miła myśl, że jeśli ktoś zechce mi coś zrobić, to nie odejdę bez narobienia bałaganu.
Skarciłem się wewnętrznie za tę myśl. Do głowy przyszło mi kilka innych rzeczy - jak bardzo ci ludzie byli dla mnie przyjaźni, ile dla mnie tego dnia zrobili. W końcu - że wypełniłem swoje kolejne marzenie i choć przez niedługą chwilę spacerowałem po Azji, że znów dokonałem niemożliwego, że nawet, jeśli coś miałoby mi się stać, to w tamtym momencie byłem szczęśliwy.
- Wchodzimy.
Nie zauważyłem, kiedy wyrosły przede mną odrapane, brudne drzwi. Gotów na wszystko, co mogłoby się zdarzyć, z jasnym i czystym umysłem nacisnąłem klamkę.
czwartek, 20 listopada 2014
Stambuł 2012 - 6. These Days, Glory Days (TR)
12:50
Unknown
No comments
0 komentarze:
Prześlij komentarz