Rano obudziłem się dość wcześnie i pozbierałem się obolały z betonu. Postanowiłem spróbować szczęścia jeszcze raz, ale już nie na drodze, a tuż przy zjeździe na drogę. I to był strzał w dziesiątkę, bo zatrzymał się pierwszy samochód, jaki łapałem. Tym razem była to słowacka para w średnim wieku. Biedacy kompletnie nie rozumieli co do nich mówiłem, więc zaczęliśmy rozmawiać po niemiecku. Podrzucili mnie aż do Bańskiej Bystrzycy, więc w sumie przez pół kraju.
Wiedziałem, że muszę kupić sobie jakąś nową mapę, bo moja poprzednia kończyła się na północnej Jugosławii. Na bystrzyckiej stacji benzynowej znalazłem całą mapę Europy, włącznie z Iranem. Mina mi trochę zrzedła, gdy zobaczyłem, że kosztuje 10 euro - ale stwierdziłem, że to absolutna konieczność.
Dwie kolejne przejażdżki miały po trzydzieści kilometrów - najpierw Zwoleń (tam podrzuciła mnie dwójka Słowaków, którzy tym razem porozumiewali się ze mną po angielsku), potem Krupina (tam podrzucił mnie jakiś instruktor nauki jazdy). W Krupinie postanowiłem zrobić sobie nieco dłuższą przerwę, bo żar lejący się z nieba był już nie do wytrzymania. Moją uwagę zwróciła tabliczka stojąca przed jakimś ogródkiem piwnym - piwo po 80 centów... W takim upale nie potrzeba mi było niczego więcej. Po zregenerowaniu sił ruszyłem w dalszą drogę.
Slavomir, następny Słowak, zgarnął mnie właśnie z przedmieść Krupiny i był chyba pierwszym Słowakiem, z którym udało mi się porozumieć tak, jak to planowałem. Po słowacku.
"Świetne macie piwo."
"A możesz wypić jeszcze jedno?"
"Mogę, ale tylko jedno."
"To ja cię zapraszam do mojej karczmy."
Nie odmówiłem i pół godziny później wylądowałem w Dvornikach - przeuroczej słowackiej wiosce - z moim nowo poznanym kolegą i jego żoną.
"Dokąd jedziesz?"
"Do Stambułu."
Spojrzeli na siebie i skrzywili się.
"Nie rób tego. To bardzo złe miasto."
"Dlaczego?"
"Po prostu tego nie rób. Masz dziś gdzie spać?"
Perspektywa noclegu w Dvornikach wydała mi się niezwykle kusząca, ale znów odmówiłem, próbując dostać się tak daleko na południe, jak to tylko możliwe.
Napisałem sobie bardzo zmyślną karteczkę - "ŠaHy", czyli miejscowość na granicy słowacko-węgierskiej. Drogą przejechała jakaś biała furgonetka, która zatrzymała się trzydzieści metrów dalej z piskiem opon i ruszyła wstecz. W środku znajdował się Węgier, który nie rozumiał ani jednego słowa w żadnym znanym mi języku. Dogadaliśmy się na migi, że wysadzi mnie na obwodnicy Budapesztu.
Prawdę mówiąc w furgonetce trochę przysnąłem, ale i tak zdążyłem popodziwiać zmieniające się wioski. Na dobre rozbudziłem się już na obwodnicy, kierowca zostawił mnie na dużej stacji benzynowej. Usiadłem przy stoliku na zewnątrz i zacząłem dalej planować trasę - wiedziałem, że muszę dostać się do Szegedu. Tymczasem robiło się już naprawdę ciemno i nadciągały burzowe chmury, więc postanowiłem poszukać jakiegoś miejsca na nocleg.
Niestety, operacja zakończyła się fiaskiem. Ogromne tereny dookoła okazały się być zamkniętymi na cztery spusty salonami samochodowymi, pilnowanymi przez dobermany i rottweilery. Jakiś mężczyzna podlewał kwiatki przed popularnym sklepem z artykułami budowlanymi, więc spytałem go, czy mógłbym się położyć w jednej z rozstawionych altanek (choć "spytałem" to może za duże słowo, skoro rozmawialiśmy na migi). Odparł, że w sumie mógłby mi na to pozwolić, ale za godzinę zostanie spuszczony pies, który na pewno mi na to nie pozwoli. Wracałem lekko podłamany przez pole asfaltu, patrząc na błyski w burzowej chmurze i zastanawiając się, czy następny piorun nie trafi we mnie. Po chwili między chmurami pojawiły się jakieś nieprawdopodobne światła. Myślałem, że to burza stulecia lub kosmici, ale rzeczywistość okazała się być dość prozaiczna - były to jupitery, świecące z jakiegoś miejsca w Budapeszcie.
Wróciłem na "moją" stację licząc na to, że dach osłoni mnie przed deszczem. Niestety, wiało tak, że siedząc pod krawędzią dachu stacji benzynowej byłem ochlapywany przez deszcz lecący... z drugiej strony. Krzesła praktycznie latały, cerata raz za razem spadała ze stołu. Po chwili ze środka wyszedł pracownik stacji i z uśmiechem spytał mnie czemu nie wejdę do środka. Zajrzałem, w środku też był podobny stolik...
Rzuciłem się do pomocy, razem poskładaliśmy stoły i krzesła z zewnątrz. W momencie, gdy weszliśmy do środka, na zewnątrz zaczęły się dziać rzeczy pogodowo wręcz przerażające. O wyjściu z tego budynku nie było już oczywiście mowy, a stacje benzynowe nie są przewidziane na losowych autostopowiczów. Wykorzystując zamieszanie przekradłem się zatem do cieplejszych toalet (bo i nieco zmarzłem) - na szczęście w środku znalazło się kilka szerokich i czystych kabin, więc zająłem jedną z nich.
czwartek, 6 listopada 2014
Stambuł 2012 - 2. Into The Void (SK/H)
13:15
Unknown
No comments
0 komentarze:
Prześlij komentarz