Dania. Słyszałem o niej tak wiele, słyszałem tak wielu artystów z tego kraju. Przyszedł czas, żeby przekonać się na własnej skórze, co tak naprawdę oznacza te magiczne pięć literek.
Z przedmieść Flensburga udało mi się złapać stopa do Vejle, czyli 70 km od Aarhus, do którego planowałem się dostać. Tuż po przekroczeniu duńskiej granicy złapał mnie pierwszy w ciągu wyprawy deszcz... Pani, która mnie podwoziła postanowiła osłodzić mi nieco tę chwilę - powiedziała, że za chwilkę zobaczę swój pierwszy w życiu fiord.
Niestety, duńskie fiordy nie zrobiły na mnie dużego wrażenia.
O Vejle mogę napisać tylko tyle, że spędziłem tam całkiem miłą godzinę w Burger Kingu, podkradając bezprzewodowy internet. Niestety, tam po raz pierwszy zetknąłem się ze skandynawskimi cenami. Zabolało, ale wiedziałem, czego mam spodziewać się dalej.
Trzy minuty czekałem na samochód, który mógłby zabrać mnie do Aarhus. Do tej pory był to absolutny rekord, dlatego mój dobry humor tylko w niewielkim stopniu został zmącony przez panią, która podrzuciła mnie (całkowicie poważnie) do willowej dzielnicy miasta, bo "tam jest dużo ładnych domów, z których można ukraść ciekawe rzeczy - skoro jestem Polakiem"...
Aarhus okazało się być absolutnie przepięknym miastem. Nawet w strugach deszczu doszczętnie moczącego cały mój dobytek, nawet pomimo faktu, że tam, gdzie miałem nocować, nikogo nie było i pół nocy musiałem spędzić na dworcu. Nawet pomimo faktu, że na dworcu przeżyłem chwile grozy, gdy kilkunastu Turków postanowiło pokrzyczeć obok, przez pół godziny. Nawet pomimo faktu, że dworzec został zamknięty o drugiej i centrum Aarhus "nocą" (bo noc była już bardzo jasna) okazało się być miejscem spotkań pijanych dresiarzy, a z ciężkim plecakiem nie da się tak łatwo przemykać wąskimi uliczkami - serce raz podeszło mi do gardła, ale z sytuacji wyszedłem bez szwanku.
Resztę nocy spędziłem na przystanku autobusowym, trzęsąc się z zimna. To był pierwszy z dwóch momentów w trakcie wyprawy, gdy poważnie rozważałem powrót do domu. W końcu nie było jeszcze tak daleko...
"Stety", to nie dla mnie. Po chwilach słabości przebrałem się na przystanku w coś cieplejszego (rozebranie się przy pięciu stopniach celsjusza nie jest łatwe), następnie zacisnąłem zęby, wziąłem mój ciężar na plecy i wyruszyłem w morderczy, kilkukilometrowy spacer, aby dostać się w jakieś "autostopowe" miejsce.
I tutaj kolejny szok - bez problemu znalazłem niemal natychmiast kierowców, którzy jechali do Randers, potem do Aalborga i - na końcu - do Frederikshavn.
Do Frederikshavn dotarłem prawie 24 godziny przed czasem. W okolicach 11.30 miły Litwin zostawił mnie w centrum miasteczka... Był to niezwykle miły kontrast w porównaniu z tym, co przeżywałem zaledwie kilka godzin wcześniej. Słońce po raz kolejny postanowiło mnie przypiec, ale nic sobie z tego nie robiłem - to dla odmiany był chyba najradośniejszy moment w trakcie całej wyprawy. Pomyślałem, że skoro dotarłem nad Kattegat... to nie ma dla mnie już rzeczy niemożliwych.
Doprawdy, musiał być to niezwykły widok, bo widziałem, jak wiele osób patrzy na mnie podejrzliwym wzrokiem - ogromny plecak z tyłu, kilkudniowy zarost, zmierzwione włosy, ciemne okulary i uśmiech od ucha do ucha: tak wyglądałem krocząc po urokliwych uliczkach Frederikshavn. Zakochałem się bez pamięci w duńskich miasteczkach. Nawet uporządkowane, austriackie wioski nie są tak pięknie.
Postanowiłem pochodzić troszkę po okolicy - moją uwagę przyciągnęło wzgórze Pikkerbakken. W myśl zasady, że nie ma już dla mnie rzeczy niemożliwych, zdobyłem je razem ze wszystkimi moimi rzeczami. Po dotarciu na sam szczyt dumny i szczęśliwy zacząłem robić zdjęcia Frederikshavn z góry (to był nieprawdopodobny widok), zdziwiła mnie jednak duża ilość emerytów na górze... Odwróciłem się tylko po to, by zobaczyć, że na samym szczycie jest parking i można bez problemu wjechać samochodem.
Z ciekawostek z tamtego miejsca na uwagę zasługuje również fakt, że gdy szedłem wzdłuż drogi w dół wzgórza, dwóch Niemców w samochodzie najpierw zaczęło głośno krzyczeć na mój widok, a potem... rzucać we mnie truskawkami.
Przyszedł w końcu czas, aby znaleźć jakieś miejsce na nocleg... Po dwóch godzinach znalazłem coś pięknego - myślę, że gdybym nie był skrajnie wyczerpany, nie zadowoliłbym się tym miejscem. Wtedy wyglądało dla mnie lepiej, niż najlepsze łoże z baldachimem. Pośród rzadko rozstawionych drzew znalazł się kawałeczek przestrzeni wyścielony mchem... Dokładnie o kształcie i wielkości mojego śpiwora. Jedynym mankamentem były olbrzymie, pomarańczowe ślimaki biegające dookoła, jednak i ten problem udało się rozwiązać za pomocą dwóch patyków i użycia niewielkiej ilości siły (żaden ślimak nie ucierpiał w wyniku "sprzątania" - zapewniam).
Około 4 nad ranem zostałem obudzony przez przerażający odgłos. Bardzo głośne szczekanie? rżenie? ciężko było mi powiedzieć. Przerażony natychmiast wybudziłem się ze snu, przekonany, że muszę szybko uciekać. Byłem pewien, że odgłosy są sprawką jakiegoś olbrzymiego psa, który znalazł mnie i planował pożreć. Kiedy usiadłem w swoim śpiworze, próbując szybko się z niego wydostać, ujrzałem oddaloną o parę metrów...
...SARNĘ.
Sarenka przyszła zobaczyć, cóż to za niebiesko-pomarańczowe dziwactwo leży w jej ulubionym lesie, po czym oddaliła się truchtem. Niestety, nie zdążyłem sporządzić dokumentacji fotograficznej...
Jako miastowy dzieciak nie miałem zielonego pojęcia, że sarny potrafią wydawać tak przerażające odgłosy. Nie mogłem już zasnąć, więc postanowiłem pójść do miasta i zaczekać na prom. Bardzo dobra decyzja - przeceniłem nieco swój organizm i wcale nie zostało mi dużo czasu, gdy dotarłem do portu. Po raz pierwszy w życiu wszedłem do długiego rękawa, po niedługim oczekiwaniu zostałem wpuszczony na statek.
A więc udało się! Wiedziałem, że dotrę do Oslo, że przynajmniej postawię stopę na norweskiej ziemi.
sobota, 4 października 2014
Dookoła Bałtyku 2011 - 2. (DK)
15:05
Unknown
No comments
0 komentarze:
Prześlij komentarz