niedziela, 19 października 2014

Dookoła Bałtyku 2011 - 6. (NO)

Kiedy dotarłem z powrotem na parking przy Knivskjellodden, była już prawie 22. Do Sarnes podrzuciła mnie pewna miła para w okolicach trzydziestki.
Pani powiedziała "o, tu chce" i już miałem cieszyć się, że spotkałem Polaków, ale spojrzałem na rejestrację samochodu: Czesi.
W Sarnes okazało się, że znów jest piątka gości - tym razem byli to Niemiec i Austriak (których imion niestety nie zapamiętałem). Postanowili oni odwiedzić najwyższą górę w każdym kraju europejskim. Niestety nie wiem, jak w tym konkretnym momencie wyglądają ich "zdobycze", ale biorąc pod uwagę, że po dwóch tygodniach podróży mieli zaliczone już pięć czy sześć krajów -
chapeau bas!

Tego samego dnia rano sąsiad przyniósł wielkiego łososia, którego złowił dzień wcześniej w Morzu Barentsa - przyjechałem grubo po 22, a ryba wciąż się dopiekała... W końcu Alain stwierdził, że nie ma po co dłużej czekać i rozpoczął się przesympatyczny męski wieczór, przy absolutnie przepysznym łososiu, "piwie z najdalej wysuniętego na północ browaru świata" (tak, oni mają bzika na tym punkcie) i papierosach (jako jedyny niepalący w tym towarzystwie odczułem drobny dyskomfort, gdy "czerwony domek w Sarnes" wypełnił się po brzegi dymem). Zegar biologiczny po raz kolejny zawiódł i położyliśmy się spać w pełnym słońcu, o 2 w nocy.

21 lipca obudziłem się dość wcześnie, żeby zdążyć jeszcze zrobić pranie. Zamierzałem wyruszyć po południu w stronę Lakselv, gdzie czekał już na mnie następny nocleg, jednak kolega z Niemiec przekonał mnie, żebyśmy pojechali jeszcze wspólnie na Nordkapp - ten "turystyczny". Na początku dość ostro się broniłem, mając w głowie fakt, że za sam wstęp trzeba zapłacić ~140 zł. Przekonali mnie jednak argumentem, że wejdę za darmo.

I faktycznie - Arnt podrzucił nas do znaku "Nordkapp 500 m", wysadził nas z samochodu i kazał przejść naokoło. Odeszliśmy od drogi, w pewnym momencie miałem głupie uczucie, że się zgubimy - dookoła pustka, pola pełne kamieni... W końcu jednak zobaczyliśmy jeden pomnik, potem drugi, a później halę Wmieszaliśmy się w tłum turystów, nikt nie zauważył nadprogramowych trzech osób ("nie każdego stać na taki wydatek, średnio pokazuję tę drogę trzem grupom w tygodniu" - Arnt).

Nordkapphallen jest olbrzymie, w środku można znaleźć praktycznie wszystko, co można sobie tylko wymarzyć. Jest kino, które pokazuje kilka razy dziennie panoramiczny film z okolicy ("o, patrzcie, to nasz domek!"), restauracje, puby, hotel, nawet nowoczesna kaplica.
Ekipa palaczy wybrała Taras Królewski - tego dnia chmury były bardzo nisko, po wyjściu na taras mieliśmy nieziemski widok na Morze Barentsa spowite białym całunem... Dziesiątki niemieckich emerytów zostały na górze, zrobiło się tak cicho i... magicznie. Nic dziwnego, że było to ulubione miejsce króla Unii Szwedzko-norweskiej.

Przyszedł czas, by wrócić do Sarnes, a dla mnie ta ciężka chwila, gdy trzeba było wziąć plecak i wyruszyć w stronę Lakselv. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie, pożegnania i można wyruszać na przystanek autobusowy przy opuszczonej szkole.
Minęła godzina...
Druga...
Trzecia...


Po czterech godzinach skapitulowałem. Pierwszy raz w trakcie całej wyprawy. Najpierw Niemiec, a później Alain przyszli, by namawiać mnie na jeszcze jedną noc w Sarnes. Nie opierałem się długo i po kilku minutach wylądowałem na wieczornym grillu.
W tamtym momencie po raz pierwszy miałem okazję przekonać się, co tak naprawdę oznacza fakt, że jestem za kołem podbiegunowym. Druga połowa lipca, słońce razi w oczy, a na termometrze dziesięć stopni... Krótkie spodenki na pewno nie ułatwiały mi tamtych chwil.

Kolejny dzień, kolejna próba. Wstałem stosunkowo wcześnie, żeby mieć więcej czasu na "łapanki". Ponowne pożegnania, ponowne wyjście na przystanek...
Tym razem jednak po dwóch godzinach zatrzymała się czerwona furgonetka. Kierowca był bardzo sympatyczny, postawił mi przejazd przez tunel (wówczas 47 koron), wiele pokazywał i opowiadał o okolicach.
Choćby o promie, na który do 1998 (rok otwarcia tunelu na Mageroyę) trzeba było czekać po sześć godzin. O budynku, który zniknął pod lawiną, o norweskich portach...

Ponownie znajome Olderfjord. Trochę dziwnie się czułem ze świadomością, że tak naprawdę wracam już do domu i są szanse, że nigdy więcej nie zobaczę tych miejsc (jak miało się później okazać - była to nieprawdziwa świadomość)... Pożegnałem się z kierowcą furgonetki, odszedłem kilkaset metrów i wyciągnąłem kolejną kartkę - tym razem już z właściwym celem podróży tamtego dnia, Lakselv. Nie minęło kilka minut i zatrzymała się pani z samochodem wyłożonym w środku kocami. Jak miało się okazać, była profesorem na jakiejś akademii rolniczej - kolejny wykładowca uniwersytecki, który mnie podrzucił.

Droga do Lakselv ma tylko 76 kilometrów, jednak jechaliśmy dość długo, ze względu na... owce wygrzewające się na asfalcie (!) - kolejne zwierzęta, po krowach, łosiach i reniferach, które nieznacznie przedłużyły ilość czasu spędzonego przeze mnie w środkach transportu.
Kilka kilometrów przed Lakselv zatrzymaliśmy się na małe "safari". Samotny renifer stojący na tle wielkiego, słonego jeziora wyglądał niesamowicie, ale niestety mój aparat nie podołał temu zadaniu.

W Lakselv byłem krótko przed 18. Zadzwoniłem do Norweżki, u której miałem nocować, przy okazji zauważając kilka nieodebranych połączeń od różnych osób... Inga wyszła po mnie z krętego, rozległego osiedla domów. Po chwili rozmowy wyjaśniła się zagadka telefonów - Anders Breivik.

Niemiłe uczucia po opuszczeniu Sarnes zostały w pewien sposób stłumione poprzez odnalezienie nowego "domu" - Lakselv. Z chęcią zatrzymałbym się tam na dłużej, jednakowoż następnego dnia Inga wylatywała do Hiszpanii, więc nie miałem takiej okazji.
Nauczyłem się za to wielu norweskich słów (hallo, skjera?), zostałem wieczorem wyciągnięty do norweskiego pubu, gdzie obsiadł nas tłum bliższych i dalszych znajomych Ingi. Poszedłem po piwo, ale skapitulowałem widząc jego cenę (62 korony!). Norweskie koleżanki widząc moją nietęgą minę poczęstowały mnie snusem.
"Próbowałeś kiedyś norweskiego tytoniu?"
"Tak, próbowałem."
"A chcesz spróbować jeszcze raz?"

Norwegowie spożywają tabakę w troszkę odmienny sposób, a mianowicie pakują ją w małe woreczki i umieszczają pod górną wargą. Wrażenia smakowe są dziwne, ale wszystkie pozostałe - niezapomniane. Po pięciu minutach świat nie kiwa się, jak przy alkoholu, a zaczyna się rozpływać. Niestety, "trzeźwość" przychodzi znacznie szybciej, niż w przypadku alkoholu, a odruchy wymiotne trwają dość długo.
Gdzieś po pierwszej wróciliśmy i poszliśmy spać. Inga naszykowała mi królewskie posłanie, kładąc na łóżku dwa materace (!), kołdrę i koc. Leżało się bardzo wygodnie, ale nachodziły mnie jakieś dziwne sny o zamachach, a dodatkowo przyśnił mi się całkiem ładny utwór...
"Dobrze ci się spało?"
"Tak, bardzo dobrze, dziękuję."
"Ostatnio była u mnie impreza, koleżanka uparła się, żeby nocować, więc musiałam ją położyć w tym pokoju razem z innym couchsurferem, skończyło się tak, że uprawiali seks analny na tym łóżku. Wybacz, że mówię ci to dopiero teraz, ale nie mógłbyś zasnąć."

Z tą jakże miłą myślą przemaszerowałem przez osiedle w Lakselv. Odwiedziłem sklep, zaopatrzyłem się w chleb i smarowidło. Z uśmiechem spojrzałem na cenę snusu (chciałem wziąć małe pudełeczko do Polski), z jeszcze większym czym prędzej opuściłem sklep.
Stanąłem tuż za miejscem, w którym kończyło się miasteczko z kolejną kartką - Karasjok. Po chwili dołączył do mnie Francuz w zbliżonym do mnie wieku, który też chciał się tam dostać. "Jako doświadczony autostopowicz" zaczął mi robić wykład, jakie samochody nigdy się nie zatrzymają:
według niego miały być to samochody po pierwsze prowadzone przez emerytów, po drugie campery, po trzecie luksusowe. On mówił, ja trzymałem wyciągniętą rękę. Niczym w kabarecie, zatrzymał się luksusowy camper prowadzony przez dwójkę emerytów. Śmiałem się do rozpuku widząc jego nietęgą minę.

Kilkadziesiąt kilometrów minęło szybko, trójka pozostałych pasażerów pomknęła w stronę Szwecji - ja pozostałem w Karasjok. Tam miałem chyba pierwszy raz większą styczność z językiem lapońskim, który jest jeszcze zabawniejszy od czeskiego.
Przeszedłem most, zjadłem lunch (chleb z HaPa - norweskim kajmakiem - to oryginalne wrażenie smakowe, ale i "część norweskiej tradycji"...), po przejściu dwóch kilometrów wyciągnąłem kciuk. I tutaj niespodzianka, zatrzymał się pierwszy samochód, na który pomachałem.

Pani podrzuciła mnie tylko 15 kilometrów jadąc do pracy, ale było to bardzo ważne 15 kilometrów - ostatnie na norweskiej ziemi. Przejechaliśmy rzekę, przestawiliśmy zegarki o godzinę wprzód i spojrzeliśmy na tabliczkę z napisem "Tervetuloa". Finlandia.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
Design by Wordpress Theme | Bloggerized by Free Blogger Templates | free samples without surveys