Na kole podbiegunowym spędziłem swoją najjaśniejszą noc do tej pory. Prawie nie mogłem spać ze względu na ilość światła... Szybko jednak okazało się, że Norwegowie nie kłamią - otóż o wiele łatwiej jest przyzwyczaić się do dnia polarnego, niż do nocy polarnej. Po kilkunastu "białych nocach" wróciłem do domu i byłem w stanie zasnąć dopiero o świcie... Nie pytajcie mnie dlaczego - ludzki organizm wciąż potrafi zadziwić.
Dojechaliśmy do Bognes przed jedenastą. Jeden prom - ten, do którego zmierzał Leif - odpływał na Lofoty, a drugi - mój - do Skarberget. Statek już odbijał, jednak "konduktor" dał znak załodze, aby się wstrzymała, gdy zobaczył moją sylwetkę kilkaset metrów dalej. Podbiegł do mnie i powiedział, że jeśli mam ochotę, to mogę popłynąć tym statkiem (następny był za dwie godziny), tylko muszę się pospieszyć, bo nie będą czekać wiecznie. Zrobiło mi się bardzo miło i czym prędzej pobiegłem w stronę statku.
Kiedy dotarłem już do Skarberget, byłem dobrej myśli. Napisałem do Norwega, u którego miałem nocować, że wkrótce u niego będę - w końcu to tak blisko...
...ale niestety, czekałem tam rekordowe SZEŚĆ godzin, zanim ktoś podrzucił mnie do połowy drogi. Potem drugie pół i w Narviku byłem dopiero w okolicach 19.
Moim gospodarzem był Jimmy Anderson. Jest on podróżnikiem niezwykłym, w swoim życiu odwiedził 153 kraje i nie zamierza na tym poprzestać. Wydawał się być dość zdenerwowany rozpadem Sudanu, który nastąpił zaledwie kilka dni wcześniej.
Opowiedział mi o historii Narviku i... muszę przyznać, że to jest coś zupełnie innego, niż historia, którą wpaja się nam, młodym Polakom.
Po pierwsze, starsi mieszkańcy Narviku (delikatnie mówiąc) nie darzą sympatią Aliantów. W trakcie wojny chcieli oni uczynić Narvik mniej atrakcyjnym dla Niemców - bombardowali więc miasto, niszcząc domy, mordując niczemu przecież niewinnych Norwegów.
Po drugie, Narvik miał duże znaczenie strategiczne, bo ten, kto go kontrolował, miał też w ręku szwedzkie dostawy żelaza z Kiruny. Nie muszę mówić o wojskowym znaczeniu tego materiału.
Niemcy zajęli Narvik, Alianci próbowali go odbić, rzucono tam głównie siły francuskie. Plan szedł znakomicie, naziści byli zszokowani. Hitler zaatakował jednak Francję i większość wojsk... wycofała się. Na polu bitwy pozostali tylko Polacy i Norwegowie.
W związku z tym mieszkańcy miasta bardzo cenią sobie Polaków. W samym Narviku jest kilka czysto "polskich" miejsc - pomniki, cmentarze, tablice...
Sam Narvik nie jest oszałamiająco pięknym miastem, ale jego historia jest bardzo krótka (niewiele ponad sto lat). Trzeba jednak przyznać, że znajduje się w niesamowitej okolicy - samo miasto jest nie tylko bramą do Lofotów, ale i bramą na samą, najdziksza północ.
Po długich rozmowach z Jimmym przy żubrówce przyszedł czas na sen. Ja sam byłem zdziwiony - jak to, słońce za oknem, a my idziemy już spać?
Spojrzałem na zegarek i opadła mi szczęka. 1:30.
Rano opuściłem dom Jimmy'ego. Wiedziałem, że będę miał problemy z kolejnym noclegiem, więc postanowiłem dotrzeć na samą północ tak szybko, jak to możliwe, omijając Tromso. Kierując się w stronę przedmieść zauważyłem na wielkim drogowskazie, że jestem bliżej Bieguna Północnego, niż domu.
Jeszcze tego samego dnia dotarłem do Alty. Podrzucił mnie niezwykle uprzejmy kierowca tira, a był to jeden z najprzyjemniejszych przejazdów. Zdziwiłem się, gdy powiedział, że ma 55 lat - nie dałbym mu więcej, niż 40. Opowiadał dużo o swojej pracy, o swojej 29-letniej dziewczynie, o tym, że wkrótce czeka go emerytura i chce przenieść się na Filipiny.
O 22:30 byliśmy w Alcie - dla mnie oznaczało to tyle, że do celu jest już naprawdę niedaleko, wystarczy przetrwać jeszcze tę jedną, jedyną noc... Zjadłem niezwykłą kolację o północy. Uważając na swój zraniony palec (dziękuję ci, konserwo tyrolska) wypakowałem to, co mi wtedy pozostało, usiadłem przy stoliku pod drzewem i mrużąc w oczy w słońcu delektowałem się ostatnimi kęsami polskich zapasów.
To była dość ciężka noc, głównie ze względu na temperaturę. Czekolada, przysiady i bieganie uratowały mnie przed całkowitym zamarznięciem...
O szóstej rano złapałem tira. Jechał do Hammerfest, więc poprosiłem jąkającego się kierowcę o wysadzenie mnie w Skaidi. Spojrzałem tam na mapę - do Honningsvag zostało już naprawdę niedużo, ok. 120-130 kilometrów...
W Skaidi spotkałem bardzo sympatyczną Hiszpankę, Lidię. Okazało się, że wybiera się na Nordkapp, jednak przemieszcza się pociągami i (od Narviku - najdalej wysuniętej na północ stacji kolejowej na świecie) autobusami.
Po krótkiej rozmowie podjechał jej autobus i pożegnaliśmy się. Nie udało mi się przekonać jej do wspólnej podróży autostopem, ale w żartach rzuciła, że możemy się ścigać.
Właśnie wtedy przekonałem się, że autostop to jeden z najszybszych środków komunikacji:
W Olderfjord byłem trzy minuty przed nią.
W Honningsvag to było już dziesięć minut, pomimo tego, że wcale tak szybko stopa nie złapałem... Nie do końca dowierzała, widząc moją ucieszoną minę na parkingu pod sklepem, ale z pewnością była pod wrażeniem.
Po dotarciu na miejsce zadzwoniłem do mojego gospodarza. Nawet w słuchawce telefonu usłyszałem, jak złapał się za głowę. "Nie mówiłem ci, że trzeba wysiąść przed Honningsvag? Już jadę!"
Arnt Egil Skansen mieszkał wówczas w Sarnes, najpiękniejszej miejscowości na świecie. Latem wieś zamieszkana jest przez ok. 30 osób, zimą przez osiem (stan na 2011).
Pomyślałem, że odwiedzenie Norwegii byłoby dla mnie niczym, gdybym nie spędził przynajmniej jednej nocy w małym, czerwonym domku.
To były jedne z najbardziej niesamowitych dni - nie tyle w trakcie wyprawy, co w moim życiu.
Czerwony domek w Sarnes był zamieszkiwany na stałe przez jedną osobę - Arnta. W kwietniu 2010 zamieszkał z nim Alain - najbardziej zakręcony podróżnik na świecie. Do Sarnes trafił po samotnej wędrówce z Helsinek na Nordkapp (a dodam tylko, że wyruszył w styczniu)...
Resztą domowników byli ludzie, którzy wpadali na kilka dni, a często zostawali dłużej. System rotacji gości był w Sarnes dość zaawansowany - rzadko kiedy w domu bywały dwie osoby. Podczas mojego pobytu było ich pięć (choć raz nastąpiła wymiana), a podobno zdarzało się i dwadzieścia...
Co można powiedzieć o samym miejscu? To prawdziwy Raj. Czas płynął tam pięć razy wolniej, nikomu nigdzie się nie spieszyło... Szalone noce i mordercze dni na Największym Zadupiu Świata odmieniły moje życie.
Po dotarciu na miejsce mój organizm odczuł, że nie ma szans, abym tego samego dnia pokonał dwadzieścia kilometrów na piechotę, więc z dwójką gości Arnta - Alexem (Kanadyjczykiem) i Marien (Brazylijką) postanowiliśmy wspiąć się na górę domu Arnta. Naszym łupem padła ta znajdująca się naprzeciwko "happy red house". Gospodarz zachęcał nas do wejścia słowami "lubię usiąść sobie tam na górze, na krawędzi, spuścić nogi w dół i mieć takie uczucie, że zaraz umrę". Faktycznie, już na dwustu metrach widok był niesamowity.
Wieczorem, po pierwszej Sarneńskiej [?] imprezie padłem na łóżko, marząc, by wstać najwcześniej o 12. Ale nie dało rady, następnego dnia miałem próbować zdobyć cel mojej wyprawy...
To był śliczny, lipcowy dzień. Alain powiedział, że to dobry znak, bo czasami idąc te dziewięć kilometrów można się całkowicie pogubić.
Nadszedł czas pożegnań - Alex i Marien próbowali dostać się do Tromso, a ja w przeciwnym kierunku... Do Honningsvag podrzuciła mnie studentka medycyny, z którą nie omieszkałem się szybko zaprzyjaźnić. Potem był jeszcze pan, który podrzucił mnie kilkanaście kilometrów (i wręczył kurtkę przeciwdeszczową, która później okazała się być kombinezonem malarskim). Później sześć kilometrów na piechotę i kolejny samochód, tym razem już tylko dwanaście kilometrów...
W okolicach szesnastej zameldowałem się tuż przy drogowskazie. Uwielbiam komercję - wszyscy pędzą na Nordkapp, gdzie jest olbrzymie centrum turystyczne, restauracje, kina, sklepy z pamiątkami, a nawet kaplica. Wszyscy płacą 150 złotych za wjazd i robią sobie pamiątkowe zdjęcia pod globusem. Tymczasem tuż obok znajduje się półwysep z malutkim pomnikiem, że to właściwie tutaj jest "europas nordligste punkt".
Droga na 'półwysep ostry jak nóż' okazała się być bardzo wymagająca, ale przepiękna.
Każdy kolejny kilometr w upale na 71 stopniu szerokości geograficznej był bardziej morderczy. Podejścia w dół przyjmowałem z obawą, jak poradzę sobie z nimi w drodze powrotnej. Nie miałem dużo bagażu - w lewej ręce kurtka przeciwdeszczowa, którą dostałem od miłego Norwega, w drugiej duża butelka wody.
Aż w końcu zobaczyłem pomnik. I czas jakby na chwilę się zatrzymał.
To była cholernie dziwna myśl, że dalej na północ jest już tylko Spitsbergen (a nie wiadomo, czy jeszcze zaliczać go do Europy) i biegun. Moje serce wypełniła radość i... pustka jednocześnie. Coś we mnie dopominało się, żeby złapać stopa jeszcze dalej na północ, bo to właśnie robiłem przez poprzednie kilkanaście dni. Jednak było to już niemożliwe...
Wpisałem się do księgi pamiątkowej, dedykując dotarcie na przylądek moim rodzicom (w rocznicę ich ślubu), a potem poszedłem zamoczyć nogi w Morzu Barentsa.
49 kierowców, 5 "bezdomnych" noclegów, dziesiątki poznanych ludzi, 3 stracone kilogramy.
środa, 15 października 2014
Dookoła Bałtyku 2011 - 5. Wonderful Days (NO)
16:05
Unknown
No comments
Knivskjellodden. 20.07.2011, 18.30.
0 komentarze:
Prześlij komentarz