Wszystko zaczęło się w środę, szóstego lipca.
Moją pierwszą wyprawę autostopową rozpocząłem nietypowo - wsiadłem w pociąg do Poznania, by uczestniczyć w koncercie jednego z moich ulubionych zespołów: Portishead. Byłem na miejscu koło piętnastej.
Pierwsza rzecz, jaką zrobiłem po dotarciu do Poznania, to wrzucenie mojego plecaka do skrytki bagażowej i mały spacerek (6,5 km) nad Jezioro Maltańskie.
W drodze liczyłem sobie w głowie finanse... Po dotarciu na miejsce z bólem serca kupiłem bilet na drugą strefę (później miało się okazać, że niepotrzebnie). Paradoksalnie było to jednak dobre rozwiązanie, zważywszy na moje kiepskie samopoczucie tego dnia (i na fakt, że z zimnej Warszawy przyjechałem wprost w 30-stopniowy upał).
Zająłem miejscówkę na górze betonowych schodów, skąd miałem świetny widok na napływających ludzi. Szukałem wzrokiem w tłumie znajomej osoby, która również zadeklarowała się, że przyjedzie na ten występ. Niestety, nie przybyła.
The Poise Rite. Zespół, który do tej pory darzyłem dużą sympatią... Niestety, sympatia gdzieś uleciała, gdy po trzech utworach okazało się, że wszystko brzmi tak samo.
Fleet Foxes. Podobnie do The Poise Rite - praktycznie wszystkie ich utwory brzmią tak samo (choć jest to styl znacznie lepszy). "Mykonos" został przyjęty najbardziej entuzjastycznie przez publiczność - przeze mnie zresztą też.
PORTISHEAD. Zdecydowanie najlepszy koncert w moim życiu, nie mogłem za wiele o nim mówić przez kilka kolejnych dni.
Później... troszkę się pogubiłem - okazuje się, że zabłądzenie w środku nocy w Poznaniu nie jest przyjemnym doświadczeniem. Krążyłem po ciemnych ulicach nie mogąc znaleźć celu, dotarłem na miejsce grubo po drugiej w nocy. Jak miało się to okazać - była to moja pierwsza i ostatnia noc spędzona w hostelu w trakcie moich samotnych wypraw.
Pani w recepcji nakrzyczała na mnie, że nie życzy sobie tak późnych odwiedzin. Po krótkich pertraktacjach wpuściła mnie jednak do środka, gdzie w pokoju spotkałem przemiłego studenta z okolic Szczecina. Wypiliśmy po piwie - posiedzielibyśmy dłużej, jednak on musiał następnego dnia jechać do pracy, na południe - ja zaś na zachód.
Poranek siódmego lipca był wyjątkowo słoneczny i wyjątkowo upalny. Słyszałem o znakomitej stacji benzynowej w Poznaniu, z której można wydostać się w kierunku Berlina, postanowiłem więc tam spróbować swojego szczęścia.
I tutaj pierwsza niespodzianka - nie byłem sam! W drodze na stację spotkałem dwóch studentów, którzy również próbowali przedostać się do stolicy Niemiec, pochodzili oni z Finlandii i z... Singapuru.
Niestety, nie mieliśmy szczęścia - na wielokrotnie opisywanym w internecie przystanku autobusowym przy stacji benzynowej (który został opisany jako jedna z idealnych lokalizacji autostopowych) stał zepsuty samochód... Oznaczało to tylko tyle, że stojąc w tym miejscu byliśmy postrzegani jako zwykłe sępy, które próbują żerować na ludzkiej naiwności ("patrzcie, wykorzystujemy zepsuty samochód, by złapać stopa").
Próbowaliśmy swojego szczęścia zarówno na stacji, jak i na przystanku - w końcu Finowi udało się wydostać z tego miejsca, a reprezentacja polsko-singapurska została na miejscu. Po kilku godzinach nieudanych prób postanowiliśmy podjechać komunikacją miejską do Tarnowa Podgórnego, które nie bez powodu w końcu jednym z największych polskich centrów importu. Niestety, po wyjściu z autobusu (ku niezadowoleniu singapurskiej części wyprawy) okazało się, że jesteśmy w samym centrum wsi, trzy kilometry od trasy prowadzącej na zachód. Odległość nie byłaby wielkim problemem, gdyby nie ciężar na plecach i okrutny żar, sączący się z nieba...
Złapaliśmy następny autobus - i następna przykra niespodzianka, zabłądziliśmy jeszcze bardziej.
Bardzo miła pani, którą spotkaliśmy w owej wsi, zaproponowała nam podwiezienie do głównej trasy - zupełnie nie tak wyobrażałem sobie swojego pierwszego stopa w życiu, ale darowanemu koniowi...
To był dzień, w którym nauczyłem się naprawdę dużo o "łapaniu". Zasugerowałem mojemu nowemu koledze zmianę strategii - przedostanie się do odległych o 25 km Pniew, zamiast od razu do Berlina. I... udało się! Pierwszy samochód zatrzymał się po jednej minucie - starszy pan prowadzący swoją furgonetkę podrzucił nas w dokładnie to miejsce, które zasugerowałem - dużą stację benzynową z postojem dla tirów.
Na kolejne efekty nie trzeba było długo czekać - błyskawicznie udało nam się znaleźć kierowcę ciężarówki, który jechał do Świebodzina. Przeuroczy pan przed czterdziestką powiedział nam, że mamy pecha, bo zwykle jeździ do Berlina - teraz wraca jedynie do domu, za Świebodzinem. Podczas jazdy wymienialiśmy się wiedzą dotyczącą historii Polski i Singapuru...
W końcu - Świebodzin! Już kilka kilometrów przed miastem zostaliśmy powitani przez Pomnik. Niestety, na jednym z najważniejszych rond w kraju (skrzyżowanie dróg krajowych 2 i 3) był słabo widoczny, więc... kierowca objechał rondo jeszcze raz, aby dokładnie nam Go pokazać. Następnie ku naszej uciesze stwierdził, że nie ma nic do roboty, zatem zawiezie nas kolejne 60 kilometrów.
Wysiedliśmy w Rzepinie. 17 kilometrów od granicy RP. Słońce chyliło się już ku zachodowi, ale wciąż mieliśmy nadzieję, że uda nam się dotrzeć do Berlina... Po 20 minutach zatrzymała się para polskich studentów. Okazuje się, że świat jest bardzo mały - byli to dobrzy znajomi brata mojego kolegi ze studiów! Jechali do Holandii, tak więc mogli nas zabrać aż do Berlina. Udało się!
Nie miałem konkretnych planów na Berlin, zostałem więc ugoszczony przez bardzo sympatycznego Niemca, Roberta - był to gospodarz mojego nowego kolegi z Singapuru. Po wymianie kilku historii przyszedł czas na sen...
Ósmy lipca nie przyniósł zmian, jeśli chodzi o pogodę. Wciąż ten sam żar lejący się z nieba, wciąż mnóstwo słońca. To była piękna odmiana po kilkunastu dniach spędzonych w zalanej deszczem Warszawie...
Po krótkim zwiedzaniu Berlina Wschodniego i śniadaniu w gronie niemiecko-polsko-singapursko-greckim przyszedł czas pożegnać się z nowopoznanymi znajomymi, a następnie wyruszyć pomalutku w stronę Hamburga. Postanowiłem dojechać komunikacją miejską tak daleko na północ, jak to tylko możliwe, a potem spróbować swego szczęścia na jakiejś stacji benzynowej.
Szedłem drogą przez stary las, pośród domów. Jedno tylko przykuło moją uwagę - zauważyłem tabliczkę mówiącą, że ulica, którą właśnie idę nazywa się Mauerweg. Zaczęło świtać mi w głowie - czyżby...?
Szybko znalazłem odpowiedź na pytanie - wystającą na dziesięć centymetrów z ziemi, biegnącą wzdłuż drogi niezwykle podłużną stertę kamieni... Jeden z nich szybko znalazł się w mojej kieszeni.
Po przejściu zaledwie 7 km dotarłem na stację benzynową. I tutaj pojawił się pierwszy, nieprzyjemny akcent w trakcie wyprawy, który uświadomił mi, że czasem może nie być tak pięknie.
"Cześć, jedziesz może do Hamburga?"
"Tak, jadę."
"Mógłbym się z tobą zabrać?"
"Jasne, ile płacisz?"
Trzy i pół godziny czekałem, aż pojawi się jakaś dobra dusza, która zabierze mnie do Hamburga "po Bożemu", w sposób, w jaki zabiera się autostopowiczów. W końcu się udało - Niemiec, który wziął mnie ze sobą, okazał się być bratnią duszą, jeśli chodzi o słuchaną muzykę.
"Do you know Portishead?"
"Oh yeeeeeeees! Beth Gibbons is my favourite vocalist, I adore her! Dummy is one of my favourite albums in the entire history of music!"
"Well, I've seen them live recently, like... 2 days ago?"
"What?! Oh you lucky son of a..."
Hamburg. I co dalej? Zaczęło robić się naprawdę późno, a ja musiałem dostać się do Flensburga, przy duńskiej granicy, gdzie miałem już umówiony nocleg z pewnym Niemcem. Przejrzałem dwieście razy plan miasta i udało mi się ustalić w miarę dobre miejsce, pojechałem więc S-Bahnem. Niestety, kompletnie zabłądziłem w miejscowości o wyjątkowo nieniemieckiej nazwie - Quickborn. Ściemniało się coraz bardziej, a ja wciąż nie wiedziałem, gdzie się udać. Spytałem przypadkowego przechodnia moim łamanym niemieckim, jak dostać się na drogę do Flensburga. On spojrzał na mnie z politowaniem i odpowiedział... po angielsku. Powiedział, jak tam się dostać, stwierdził jednak, że jest już za późno na autostop i wskazał również drogę do najbliższego hostelu. Grzecznie podziękowałem i zacząłem zastanawiać się, co dalej. Nie odszedłem jednak stu metrów, kiedy... dogonił mnie i powiedział, że jeśli mam ochotę, to mogę przenocować u niego.
Robin, bo tak miał na imię ów Niemiec - ugościł przypadkowego turystę w taki sposób, że szczęka opadła mi do samej ziemi. Wciąż jestem pod wielkim wrażeniem jego gościnności. Wielkim. Prawdopodobnie słowa nie byłyby w stanie wyrazić mojej wdzięczności za pomoc bezinteresownie zaoferowaną przez Robina i jego mamę.
Rano w drodze do pracy Robin zaprowadził mnie na miejsce, z którego jego zdaniem "łatwo jest złapać stopa do Flensburga" - okazało się, że to dokładnie tam, gdzie chciałem się dostać. Zjazd na autostradę trzysta metrów od jego domu. Nie minęło dziesięć minut i już mknąłem na północ...
środa, 1 października 2014
Dookoła Bałtyku 2011 - 1. (PL/DE)
07:15
Unknown
No comments
0 komentarze:
Prześlij komentarz