Na następny transport trochę się naczekałem, ale wreszcie - z psychodelicznych pagórków nieopodal Karigasniemi (żadne zdjęcie nie było w stanie oddać tego, jak wygląda granica norwesko-fińska) zgarnął mnie swoim pick-upem Fin ubrany tylko i wyłącznie w swoje spodnie na szelkach. Od razu przypomniały mi się jakże trafne słowa Ingi: "Laponia to Teksas Europy". Faktycznie, poczułem się jak w jakimś amerykańskim filmie.
Dwadzieścia kilometrów to było trochę mało, zważywszy na to, że jeszcze tego samego dnia chciałem się dostać do Sodankyli, ale cieszyłem się, że mogę się wydostać z Karigasniemi. Niestety, dalej nie było już tak różowo - zostałem podrzucony do jakiegoś sklepiku z pamiątkami w samym środku pustki. Przeszedłem jakiś kilometr z moim plecakiem, minąłem jakiś elektroniczny śmietnik? i opadłem z sił. Bardzo, bardzo nie chciałem nocować w tym miejscu, jednak nie jechało zupełnie nic - jak na złość! I właśnie wtedy poznałem nowych towarzyszy mojej wyprawy - lemingi.
Prawdziwe lemingi trochę różnią się od tych znanych z sympatycznej gry komputerowej, chociaż faktycznie mogą zostać uznane za najgłupsze zwierzęta na świecie. Musiałem odganiać małe gryzonie od mojego plecaka. Działały w pojedynkę, jednak nie zawsze uciekały - czasem po prostu stawały na dwóch łapkach i próbowały mnie wystraszyć swoimi gigantycznymi zębami o wielkości kilku milimetrów. Faktycznie - można było się wystraszyć. Choć to i tak nic w porównaniu z tym, gdy jeden z lemingów wszedł na asfalt i próbował wystraszyć tira...
W pewnym momencie zaczęło padać, wyciągnąłem więc dar Norwega - białą kurtkę, która okazała się być kurtko-spodniami. Troszkę przypominała mi kaftan bezpieczeństwa, ale poza tym była rewelacyjna i chętnie podziękowałbym osobiście Norwegowi, gdybym tylko mógł go gdziekolwiek znaleźć. Dwie pozostałe, "polskie" kurtki posłużyły do przykrycia moich rzeczy...
Zaczęło się ściemniać (choć wiedziałem, że do końca i tak się nie ściemni), wziąłem więc swój plecak i postanowiłem dojść tak blisko następnej wioski, jak się da - dzieliły mnie od niej 33 kilometry.
Po około trzech przejechał samochód - pomachałem ręką, ale się nie zatrzymał. Zrezygnowany poszedłem dalej, by za dwoma zakrętami zobaczyć... ten sam samochód, w którym siedział jakiś chłopak ze swoją dziewczyną, oboje bardzo zdziwieni.
- Zastanawialiśmy się, czy to człowiek, czy renifer przy drodze.
- Sugerujecie, że jestem gruby i mam cztery nogi?
- Nie, sugerujemy, że nie powinieneś chodzić w białej kurtce i spodniach, jeżeli chcesz złapać stopa, bo niektórzy mogliby wziąć Cię jeszcze za ducha. Podwieźć cię do Ivalo?
Ivalo? Sto kilometrów dalej? Oczywiście! Skwapliwie skorzystałem z propozycji. Po drodze okazało się, że moi kierowcy pochodzą z Aarhus i słuchają dobrej muzyki. Okazało się też, że nie widzieli jeszcze Efterklang na żywo i bardzo mi zazdroszczą.
Ponadto dowiedziałem się, że raz na siedem lat w Laponii pojawia się dosłownie plaga lemingów. Zgadnijcie kiedy nastąpiła ostatnio? Tak, w 2011.
W Ivalo byliśmy tuż przed pierwszą. Szukałem jakiegoś ładnego, niezalemingowanego miejsca, żeby się przespać - ostatecznie znalazłem jakiś camping, nie do końca legalnie położyłem się pod najbliższym drzewkiem i bezczelnie wpiąłem swój telefon do znalezionego, niezablokowanego gniazdka. Rano zmywałem się dość szybko, ale nie dlatego, że ktoś mnie ścigał z powodu nielegalnego noclegu - było dość późno, a ja według planu chciałem dotrzeć jeszcze tego samego dnia do Rovaniemi.
Wyszedłem na drogę i niespodzianka! Znów zatrzymał się pierwszy samochód, na który machnąłem, a paryski kolega po raz kolejny spojrzałby z niedowierzaniem - camper prowadzony przez emeryta, z przyczepą na łódź z tyłu.
Okazało się, że sympatyczny staruszek jedzie prosto do Rovaniemi. Prosto? No, nie do końca. Wydawał się być bardzo podekscytowany tym, że wziął autostopowicza z Polski - opowiadał o tym, jak był w Krakowie i Lublinie, powiedział kilka słów po polsku. Ciekawostka: pierwszą osobą z Polski, jaką wymienił, był Adam Małysz.
To przejażdżka, którą wspominam bardzo dobrze. Starszy pan zjeżdżał kilkakrotnie z drogi, aby pokazać mi ciekawe miejsca na trasie (do których nieraz trzeba było się dostać wąskimi dróżkami, osoby postronne patrzyły z niepokojem na przyczepę), wziął mnie do muzeum Laponii, a na koniec postawił kawę i naleśniki z moroszką (cloudberries).
Było już trochę po siedemnastej, kiedy poprosiłem o wysadzenie przy wiosce Świętego Mikołaja. Pożegnaliśmy się, a ja przeszedłem przez linię oznaczającą koło podbiegunowe - wróciłem na południową stronę po kilku dniach.
Miałem nadzieję, że zastanę jeszcze Świętego Mikołaja, by prosić go o bezpieczny powrót do domu, ale niestety - tego dnia skończył już pracę. Powłóczyłem się więc po wiosce, natrzaskałem trochę zdjęć...
...i do samego Rovaniemi (osiem kilometrów dalej) podrzuciło mnie pięciu studentów - do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem zmieściliśmy się wszyscy w tym samochodzie.
Podrzucili mnie na jedyny camping w Rovaniemi. Niestety, okazało się, że nie dość, że za samo wejście trzeba zapłacić 20 euro, to jeszcze nie pozwalają nocować bez namiotu. Planowałem zmyć się stamtąd bardzo szybko, jednak to ja zostałem zmyty - olbrzymia ulewa w kilka sekund przemoczyła wszystko, co miałem, nie zdążyłem nawet wyjąć moich trzech kurtek. Ociekając wodą i drżąc z zimna przeszedłem jakieś dwa kilometry na drugą stronę rzeki, a następnie w okolicach centrum handlowego stanąłem na skrzyżowaniu, żeby złapać cokolwiek jadącego dalej. Niestety, przez ponad godzinę nikt się nie zatrzymał, wycofałem się w stronę jakiejś klatki schodowej w bloku. Tam już tak nie wiało, a ja naprawdę zastanawiałem się, czy nie spędzić tam nocy, gdy nagle... kilka metrów dalej zatrzymał się samochód. Wystawiłem głowę.
- To ty łapałeś tutaj stopa do Kemi?
- Nooo, tak, to ja.
- A wiesz, że stoisz w złym miejscu?
- ?!?!! Przecież tutaj jest drogowskaz.
- Tak, ale nikt tędy nie jeździ. Chodź, zabierzemy cię we właściwe miejsce.
No i zabrały. Dwie fińskie dziewczyny w moim wieku podrzuciły mnie zaledwie kilka kilometrów, ale na jakąś całodobową stację benzynową na drodze ekspresowej. Wszedłem do środka, herbata za sześćdziesiąt centów wyglądała dość zachęcająco. Do czasu, gdy do kuchni spod stolika przemknęło coś wyglądającego na wielkiego szczura.
Wyszedłem, by rozejrzeć się za jakimś ładnym miejscem na nocleg. Niewielki lasek obok wyglądał zachęcająco, ale po przejściu paru kroków okazało się, że tkwię po kostki w bagnie. Rozejrzałem się. Po drugiej stronie trasy stał salon samochodowy, a przed nim mały plac zabaw. Szalony pomysł rozwinął się w mojej głowie...
Sprawdziłem godzinę otwarcia - siódma. W porządku. Czyli mogę nastawić budzik na 6.45 i niepostrzeżenie zniknąć, zanim jakieś dzieci się mnie wystraszą. Usadowiłem się wygodnie na piasku pod drewnianą konstrukcją, mając pewność, że jeśli znowu zacznie padać, to przynajmniej nie zmoknę...
Obudziłem się przed dziesiątą, by zobaczyć kilka zdziwionych twarzy zza szyb salonu. Musiałem spać dość twardo, bo przespałem kilka telefonów.
Nie wiedziałem, co się dzieje, ale minutę po przebudzeniu mnie olśniło. Miałem imieniny, a ilość dzwoniących osób pozytywnie mnie zszokowała.
Niestety, wstałem i mocno zakręciło mi się w głowie. Czułem się fatalnie i po krótkich przemyśleniach z bólem serca wykreśliłem z mapy Kuopio. Następnym razem.
Dokulałem się jakoś do Kemi. Zrobiłem porządne zakupy, przebrałem się w czyste ubranie na zapleczu jakiegoś centrum handlowego i kupiłem sobie rybę z frytkami - pierwszy, porządny obiad od czasów Sarnes. Poczułem się nieco lepiej i ruszyłem dalej...
Znów przekonałem się o szybkości jednego z najwspanialszych wynalazków ludzkości - autostopu. Połowę drogi do Oulu pokonałem dzięki życzliwości jedynego kierowcy na trasie, z którym nie mogłem się dogadać w żadnym sensownym języku (a dogadaliśmy się dzięki łamanofińsko-migowo-angielsku). Kilka minut później zgarnął mnie już następny, lekko paranoiczny kierowca, który... "widział mnie wcześniej w Kemi, ale w sumie nie wiedział, czy jestem autostopowiczem, czy przydrożnym złodziejem".
Złoty cytat?
"Hey, I know a word in Polish! SAMICA!"
I znów duża stacja benzynowa, tym razem na przedmieściach Oulu. Ale tym razem nie byle jaka... Spory hotel, olbrzymi, naturalny, geotermalny basen (który wyglądał tak niesamowicie zachęcająco...), sklepy, a przede wszystkim PRYSZNIC. Wskoczyłem do środka z radością, po moim wyjściu zauważyłem łypiącego na mnie groźnie właściciela sklepu. No co? Skąd miałem wiedzieć, że prysznic jest płatny dwa euro?
Znowu króciutka, kilkukilometrowa podwózka i mały przystanek autobusowy. Robiło się magicznie, na różowym niebie pojawił się dużych rozmiarów balon, a choć słońce wyraźnie chyliło się w stronę horyzontu, to wiedziałem, że noc będzie jeszcze biała...
piątek, 24 października 2014
Dookoła Bałtyku 2011 - 7. (FI)
16:24
Unknown
No comments
0 komentarze:
Prześlij komentarz