Ciężko nazwać moje przebudzenie się w Vagsbygd idealnym porankiem. Otrąbił mnie jakiś tir, to wyrwało mnie z płytkiego snu. Cały obolały udałem się do najbliższego sklepu celem uzupełnienia "płynnych" zapasów... Zazwyczaj żywiłem się tym, co zabrałem z Polski i wodą z potoków, jeśli tylko nadawała się do użytku. W Vagsbygd nie dało rady.
Wróciłem do Kristiansand i dwie sympatyczne Włoszki podrzuciły mnie swoją furgonetką do Mandal, wręczając mi na pożegnanie... cytrynę. Nie da się ukryć, spoglądajac na mapę byłem trochę zły na siebie - chciałem dostać się do najdalej wysuniętego na północ punktu Norwegii, a tymczasem znajdowałem się blisko miejsca wysuniętego najdalej na... południe.
Po niedługim czasie oczekiwania złapałem następnego stopa - to był już trzeci tir na mojej trasie. Byłem zachwycony - dzięki podróży dowiedziałem się, że uwielbiam podróżować ciężarówkami! Kierowca bardzo przypominał mi jednego z moich wykładowców, ale porozumiewał się płynnie po norwesku przez telefon - to utwierdziło mnie w przekonaniu, że wykładowca został w Polsce. Godziny mijały jak minuty - była to jedna z najbardziej pozytywnie zakręconych osób, jakie spotkałem w Skandynawii. Spytał, czy dotarłem do Mandal autostopem z Polski, po czym spojrzał z niedowierzaniem i nazwał mnie "tough guy". Uśmiechnąłem się i nie powiedziałem mu, że nie jestem nawet w jednej trzeciej swojej drogi...
W końcu przyszedł czas na pożegnanie, znalazłem się zaledwie 20 kilometrów od Stavanger. Brakującą odległość pokonałem dość szybko, dzięki uprzejmości Karen i Thomasa - kolejnych uroczych "tambylców".
Stavanger... Przyznam szczerze, nie zachwyciło mnie tak bardzo. Owszem, okazało się być bardzo ładnym miastem (jednym z najładniejszych w całej Norwegii), ale do duńskich miasteczek mu bardzo daleko.
Zwiedzanie nie mogło trwać wiecznie, wiedziałem, że muszę wyruszyć w stronę Bergen, jeśli chcę dogonić swój plan wyprawy. Po raz kolejny spotkałem kilku Polaków i... po raz kolejny przyszedł czas na morderczą wędrówkę, tym razem w zwalającym z nóg upale - kto by się tego spodziewał tam, na północy?
Bardzo głodny udałem się na pizzę. W tym momencie pomyślałem, że jeśli mogę pozwolić sobie na rozbijanie się po knajpach w najdroższym kraju na planecie, to nie jest tak źle z moją sytuacją finansową. Później nie jadałem już w takich miejscach.
Po przejściu kilku kilometrów znalazłem coś, co wyglądało mi na względnie dobre miejsce do wyciągnięcia kciuka. I faktycznie, po kilku minutach zatrzymała się pani w średnim wieku, ze swoimi dziećmi. Nie dość, że podrzuciła mnie "zaledwie" 150 kilometrów, to jeszcze zaoferowała nocleg, z czego z chęcią skorzystałem - gorący prysznic po nocy na przystanku autobusowym to jest coś! Z jej okna po raz pierwszy zobaczyłem norweski śnieg...
Rano przyszedł czas, by opuścić wyspę Stord. Pierwszy kierowca podrzucił mnie ledwie parę kilometrów, ale po krótkiej rozmowie okazało się, że jest Słowakiem mówiącym płynną polszczyzną - kolejny dzień z rzędu miałem okazję użyć ojczystego języka.
Po przesiadce dotarłem na przedmieścia Bergen (centrum handlowe zbudowane na fiordzie do dziś mnie zadziwia). Okazało się ono być przepięknym miastem - praktycznie każdy, kogo spotkałem wcześniej, mówił, że Bergen jest najpiękniejszą miejscowością w Norwegii. Zgodziło się... prawie. Bloki na zboczach gór zdecydowanie obniżyły moją ocenę - wcześniej myślałem, że jest to zarezerwowane dla krajów postkomunistycznych. Zniesmaczenie szybko przerodziło się w zachwyt, gdy wszedłem do starego portu. Przycupnąłem z tabliczką najtańszej czekolady na starej ławeczce i pomyślałem, że jeszcze nigdy w życiu nie byłem na wakacjach obfitujących w tak wielką liczbę wrażeń.
Nie mogłem sobie również odmówić przyjemności odwiedzenia miejsca, które jest dla mnie niemal święte - domu, w którym na świat przyszedł Edvard Grieg.
Po kilkugodzinnym zwiedzaniu wydostałem się z Bergen. Po dwóch szybkich przesiadkach trafiłem w dziesiątkę - mój pierwszy camper w trasie był prowadzony przez Szweda, Patricka. Powiedział, że miejscowość, do której się wybiera, jest "pięć godzin na północ". Jak było w rzeczywistości?
Cóż, nie wiedziałem, że da się przejechać sto kilometrów z zaciągniętym ręcznym hamulcem... Kiedy w końcu (!) pojazd odmówił posłuszeństwa, usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Zamiast planowanych pięciu godzin spędziłem z Patrickiem osiemnaście. Na początku mówiliśmy o naszych znajomościach, pomału zeszło na kwestie filozoficzne...
Nigdy w życiu nie rozmawiałem z kimś takim. To było coś niesamowitego. Patrick od trzech miesięcy był bezdomny. A tak naprawdę... sprzedał swoje mieszkanie, kupił campera. W żadnym miejscu nie przebywał dłużej, niż tydzień. Pracował dorywczo - latem jako instruktor surfingu, a gdy miało zrobić się trochę chłodniej, jako nauczyciel angielskiego.
W pewnym momencie powiedział, że on też jeszcze nie był tak daleko na północ - więc obaj przeżywaliśmy jedyną w swoim rodzaju przygodę...
Trzy godziny, w trakcie których mieliśmy dotrzeć do Nordfjordeid przekształciło się w osiem. Tam nasze drogi miały się rozejść, jednak była już północ.
Nie odmówiłem noclegu w camperze.
Następnego dnia rano wymieniliśmy się e-mailami i pojechaliśmy w dwie zupełnie różne strony.
On nad ocean, by uczyć surfingu.
Ja w głąb lądu - dotarłem do Stryn, później zostałem podrzucony "nigdzie", na rozjazd dwóch dróg. W odległości kilku kilometrów wielkie różowe kwiaty ustąpiły miejsca surowej naturze, niewielkim lodowcom i niskiej, przypominającej tundrę roślinności. Chłonąłem ten widok całym sobą, nie mogłem się napatrzeć.
Dotarłem do Otty, a następnie do Trondheim, na przedmieściach którego przeżyłem chwile grozy. Zostałem "wysadzony" na dużej stacji benzynowej. Nie wiedziałem jednak, że narodowym norweskim sportem jest znalezienie trzech kolegów, schlanie się niemal do nieprzytomności, wejście do samochodu i jazda na stację benzynową, gdzie można pokrzyczeć na obsługę. Biedacy bali się otworzyć drzwi, chociaż stacja w teorii była całodobowa...
Siedziałem przy stoliku nieopodal. Po kilku minutach mocno chwiejnym krokiem podszedł do mnie Norweg z wielkim hamburgerem w ręku, usiadł naprzeciwko mnie. To był taki moment, kiedy zastanawiałem się, czy nie powinienem zabezpieczyć swoich rzeczy - wyglądał fatalnie, jakby w każdej chwili miał zwymiotować/wypuścić hamburgera wprost na mój plecak. Na całe szczęście "tylko" wypluł ząb.
I okazało się, że nawet całkowicie pijani Norwegowie mówią płynną angielszczyzną.
Spędziłem pół "nocy" (...było już całkowicie jasno) na stacji. Przysypiałem, więc postanowiłem rozłożyć swój śpiwór na łące obok, na godzinkę. Nie chciałem kłaść się na bardzo długo, bo nadciągające ciemne chmury bardzo mnie niepokoiły... Niestety. Obudziłem się po czterech godzinach, z... całkowicie spalonym od słońca nosem.
Tuż obok miejsca, w którym nocowałem, znajdował się parking dla camperów. Umyłem głowę pod pompą służącą do poboru wody i uciekłem czym prędzej, aby nikt nie naliczył mi opłaty za noc.
Spojrzałem w kalendarz. Był szesnasty lipca.
Siedemnastego lipca wieczorem byłem umówiony z Norwegiem, który mógłby mnie przenocować w Narviku. Spojrzałem na moją niedawno zakupioną mapę - z Trondheim miałem 900 kilometrów. Zważywszy na moją dotychczasową prędkość poruszania się pomyślałem, że nie jest to niemożliwe, ale może być ciężko.
Dwoje kolejnych kierowców (pani, która nie chciała zdradzić swojego zawodu oraz wykładowca Uniwersytetu Trondheimskiego) podrzuciło mnie zaledwie dwadzieścia kilometrów, a zbliżało się już południe. Na szczęście nie stałem długo, po dwudziestu minutach zatrzymał się tir.
Leif, kierowca, musiał dostać się na Lofoty. Dla mnie był to strzał w dziesiątkę, bo oznaczał podróż przynajmniej do Fauske, a więc 675 kilometrów. Po kilku godzinach kierowca odebrał telefon, który nakazywał mu jechać jeszcze dalej na północ, do Bognes.
Pędziliśmy więc na północ, podziwiając coraz dzikszą przyrodę. W końcu przyszedł czas na nocleg - kierowcy ciężarówek mają dość mocno ograniczony czas podróży, więc musieliśmy zatrzymać się szybciej, niż myślałem.
Nie można było wyobrazić sobie lepszego miejsca na spędzenie nocy. Prawdę mówiąc delikatnie zasugerowałem Leifowi, by zatrzymał się właśnie tam...
Koło podbiegunowe.
piątek, 10 października 2014
Dookoła Bałtyku 2011 - 4. (NO)
15:47
Unknown
No comments
0 komentarze:
Prześlij komentarz