środa, 29 października 2014

Dookoła Bałtyku 2011 - 8. (FI/EE/LV/LT/PL)

Zatrzymało się trzech postawnych motocyklistów. Przygotowany na dziwne możliwości, zrzuciłem plecak i wyprostowałem się, jednak okazało się, że chcą tylko pogadać. Tylko jeden z nich znał angielski i tłumaczył pozostałym, z ich bełkotu rozumiałem tylko "perkele".
Może niegrzeczne było trzymanie wystawionego kciuka podczas rozmowy, ale nie liczyłem na to, że faktycznie coś może się zatrzymać, gdy jest nas czterech na poboczu. Niespodzianka! Zatrzymał się samochód. Chłopak i dziewczyna, na oko dwadzieścia-parę lat. Czarne stroje, włosy do ramion, mnóstwo kolców, makijaż, u chłopaka duży zarost. Motocykliści trochę się zlękli i odjechali, ja wrzuciłem na luzie plecak do samochodu. Chłopak patrzył na mnie spode łba, jednak usiadłem na tylnym siedzeniu całkowicie obojętnie, lekko się uśmiechając. Trochę się zdziwili, ale dwa lata w zespole gotyckim przyzwyczaiły mnie do różnych strojów. Jechali aż do Tampere. Strzał w dziesiątkę.
Koło 23 zatrzymaliśmy się po raz pierwszy, a mi udało się sfotografować pierwszy od wielu, wielu dni zachód słońca.

Wysiedliśmy z samochodu i kierowca podszedł do mnie.
- I'm Mikko. - jego głos był wręcz groteskowo wysoki, a ręka przypominała flądrę. Poza tym dogadywaliśmy się świetnie, reszta podróży minęła nam w rozmowie o fińskich i polskich zespołach metalowych i o 4.30 dotarliśmy na dużą stację benzynową przed Tampere.
Poszedłem na parking dla camperów, upewniłem się, że żadne dzikie zwierzę na mnie nie wyskoczy i jest czysto, a potem położyłem się przy metalowej siatce oddzielającej parking od lasu.

W Tampere byłem w okolicach 13.30. Miałem małą pokusę, żeby udać się do miasteczka o nazwie Nokia, jednak skapitulowałem. Na miejscu zastałem już jakąś parę łapiącą stopa do Helsinek, więc usiadłem na przystanku i grzecznie poczekałem. Kiedy przyszła kolej na mnie, odszedłem kilkadziesiąt metrów od plecaka i wyszedłem zza drzew, by być jak najlepiej widoczny. Co jakiś czas jednak patrzyłem do tyłu i... bardzo dobrze, bo za którymś razem zobaczyłem bezdomnego przypatrującego się moim rzeczom. Podszedłem do niego szybkim krokiem, a ten spojrzał na mnie i... nienaganną angielszczyzną powiedział, że zastanawiał się, do kogo to należy.

W końcu zatrzymał się samochód. W środku młoda para - i to dosłownie! Małżeństwo z trzydniowym stażem, wiozące garnitur z powrotem do wypożyczalni w Helsinkach. Idealnie. Po drodze okazało się, że są zagorzałymi katolikami i większość trasy upłynęła na dysputach o Biblii i chrześcijaństwie w Polsce. Poczęstowali mnie malinami i czymś, co wyglądało jak wiśnie, jednak było wielokrotnie słodsze.

Helsinki! Nie mam pojęcia, co sądzić o tym mieście. Siedmiopiętrowe "kamienice" z wielkiej płyty to jeden z najbardziej osobliwych widoków, jakie miałem okazję widzieć (to samo z pewnym osiedlem - z jednej strony widok na zabytkową część Helsinek, a z drugiej... na oczyszczalnię ścieków). Kontrastowały w dziwny sposób z przepiękną, starą architekturą. Wszystkie napisy na drogowskazach przetłumaczono również na szwedzki - odetchnąłem z ulgą, bo dzięki temu wiedziałem, gdzie mam iść.

W porcie się pogubiłem i przez przypadek poszedłem najpierw do starej części. Kiedy już się zorientowałem, gdzie mam iść, w moich nogach było już kilka kilometrów więcej i nic nie szło tak łatwo. W końcu jednak znalazłem właściwą drogę nad brzegiem Zatoki Fińskiej. I to właśnie w tamtym miejscu po raz pierwszy w życiu podrywał mnie lekko podpity gej.

- Fehrbfvanhmvnbfahkwjilngbjhavf!
- Nie mówię po fińsku.
- Mówię, że te torby wyglądają na strasznie ciężkie. - tutaj delikatnie pogłaskał mnie po ramionach. -  Daj, poniosę ci. - zaczął głaskać mnie po plecach.
- Bardzo dziękuję, ale poradzę sobie bez problemu.
- Ojej, spokojnie, nie jestem żadnym złodziejem ani nic! No widzę, jak się męczysz, pomogę ci, co ty na to?
- Dziękuję. Nie.
- Idziesz na prom?
- Tak. Płynę do Tallina.
- O tej porze?
- Tak, jeszcze kursują.
- Wiesz co, nie wydaje mi się. Chodź do mojego mieszkania, wezmę ci rzeczy, będzie naprawdę fajnie...

Dodajmy do tego niski głos (który w założeniu miał być chyba pociągający) i twarz w odległości dziesięciu centymetrów...
W końcu jednak udało mi się oswobodzić (upewniłem się najpierw, że nic nie zginęło mi z kieszeni - okazało się jednak, że pan miał prawdopodobnie czysto towarzyskie zamiary).

W porcie okazało się, że promy do Tallina kursują 24 godziny na dobę, ale pan "nie-wydaje-mi-się" na pewno zapomniał mi o tym powiedzieć.
Plan był prosty - mam gorączkę, więc w Tallinie nie wyciągam już kciuka, tylko idę na PKS do Warszawy. Wiedziałem, że wysiądę z promu o 23, a pierwszy autobus odjeżdża o 6. Przygotowany na najgorsze, zszedłem na ląd.

Ale najgorszego wcale nie było. Tallin jest piękny i nie mogę się już doczekać, by do niego wrócić. Pomijając kilku estońskich dresów, którzy śmiali się z moich bagaży, mam tylko i wyłącznie dobre wspomnienia. Przespacerowałem się na polecaną przez Arnta starówkę i opadła mi szczęka.
Niewiele polskich miast może konkurować z Tallinem.

Zatrzymałem się w pobliskim fast-foodzie na pyszny koktajl z mango, a potem postanowiłem udać się na Lastekodu 46. Dworzec autobusowy.
Przeszedłem przez przypadek obok amerykańskiej ambasady. Mój organizm nie wyrabiał i musiałem zatrzymać się praktycznie naprzeciwko budynku, ale szybko założyłem plecak i ruszyłem, gdy zobaczyłem, że w moją stronę idzie strażnik, trzymając rękę na kaburze. Pewnie wziął mnie za jakiegoś szpiega, bo kto normalny wałęsa się przy amerykańskiej ambasadzie z ogromnym plecakiem o drugiej w nocy?

W końcu. Lastekodu. Położyłem swoje rzeczy na opuszczonym przystanku autobusowym i odetchnąłem z ulgą. Nie będzie już dużo więcej dźwigania. Wtedy też zauważyłem, jak ciepło jest tej nocy... Wcześniej tak bardzo marzłem, nawet maszerując z plecakiem. Tam? Prawdopodobnie najcieplejsza noc w życiu spędzona w całości na dworze.
Ktoś mi się przypatrywał. Po chwili podszedł do mnie pewien człowiek i zaczął mówić coś po estońsku. Otworzyłem szeroko oczy, nie miałem pojęcia o czym do mnie mówi. Spojrzał i spróbował po rosyjsku... Ja próbowałem angielskiego, niemieckiego, francuskiego. W końcu udało nam się dogadać w rosyjsko-migowym (zresztą, kolejne 24 godziny miały się okazać dla mnie niezwykłym odkryciem - rozumiem rosyjski!). Rosjanin zaprosił mnie do pobliskiego baru na kapuśniak z pomidorami. Zrobiło mi się miło i poszedłem, a on usiadł naprzeciwko mnie. "No zamów!". Aha. Czyli takie zaproszenie.

W końcu nastał upragniony świt i dworzec został otwarty. Wszedłem, a tu niespodzianka - jedyne międzynarodowe połączenia to te do Rygi i Sankt Petersburga... Na dodatek autobus do Rygi odjechał pięć minut temu. Cierpliwość to cnota - kupiłem bilet na następny autobus do Rygi i czekałem na ławeczce.

W końcu nadjechał upragniony autobus. Pełen wypas - wi-fi, klimatyzacja, a w pokładowym telewizorze teledysk... Faith No More?! To wyglądało zbyt pięknie i zastanawiałem się, gdzie jest haczyk. Po kilku minutach straciłem wątpliwości - po Faith No More nastąpiła Rihanna, Britney Spears, Lady Gaga i jakieś rosyjskojęzyczne gwiazdki.

Troszkę się zdrzemnąłem w autobusie, ale wysiadłem w porę. Moje pierwsze spostrzeżenie? Dworzec autobusowy w Rydze jest sto razy bardziej zadbany, niż Dworzec Zachodni w Warszawie (a przy okazji trzy razy większy). Zobaczyłem, że na górze jest prysznic i oczywiście od razu pobiegłem. Mina trochę mi zrzedła, gdy zobaczyłem cenę - trzy łaty... Tym niemniej jednak z chęcią skorzystałem.

Kolejna niespodzianka - bilet do Warszawy okazał się być... stosunkowo tani. Bilet normalny kosztuje około 60 złotych, nie wspominając już o studenckim.

Oddałem bagaż do przechowalni i postanowiłem zobaczyć jeszcze kawałeczek Rygi. Nogi niestety daleko mnie nie zaniosły. Znalazłem kościół, chciałem wejść do środka i poprosić o bezpieczny powrót do domu. Nic z tego. Czwarty kościół w trakcie wyprawy i czwarty zamknięty na cztery spusty.
Tuż przy dworcu znajdują się olbrzymie hale targowe, a stragany rozciągają się znacznie, znacznie dalej. Pośród nich stoją beczkowozy z kwasem chlebowym. Poprosiłem sprzedawcę o duży kubek Kvassu i momentalnie poczułem, że to jedna z najlepszych inwestycji w trakcie tej wyprawy. Zastanawiałem się, czy kupić całą butelkę i wziąć do Polski. W tym momencie zaczęła się olbrzymia ulewa. Ludzie wręcz panikowali, czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Sprzedawcy zamknęli się razem z beczkowozami. "No tak" - pomyślałem w tym momencie - "ktoś na górze podjął decyzję za mnie". Po kilku minutach jednak się rozpogodziło i wszystko wróciło do normy. Bez namysłu wziąłem butelkę.

Wszedłem do hali, by zrobić jakieś zakupy na drogę i łezka zakręciła mi się w oku po raz kolejny. Tak pamiętałem halę nieopodal swojego domu w połowie lat 90., zanim ją zamknięto. Spacerując przez ten malutki skrawek Rygi miałem wrażenie, że cofnąłem się trochę w czasie. Łotwa nie zdążyła odrzucić tyle radzieckiego "dziedzictwa", co choćby Estonia, czy Polska.

Wybiła godzina. Wziąłem swoje rzeczy i pomaszerowałem na odpowiednie stanowisko, a po dłuższej chwili podjechał autobus.
- Sergjbenrjhwvfmjrg? - spytała mnie ładna Łotyszka pakująca rzeczy do bagażnika.
- Warszawa. - odpowiedziałem.
Nakleiła coś na moim plecaku i położyła go prawie na wierzchu.
- Dziękuję. - wyszczerzyła do mnie zęby, a ja zacząłem się zastanawiać, kiedy raz usłyszałem to słowo wypowiedziane tak poprawnie. Fin, który podrzucił mnie do Rovaniemi, mówił nieźle, ale czegoś brakowało. Inga nie miała zielonego pojęcia, jak to wymówić. Pani z wyspy Stord próbowała...

Cała wyprawa stanęła mi przed oczami, gdy drzemałem w autobusie. Budziłem się trzy razy - pierwszy raz w Wilnie, aby choć postawić stopę na litewskiej ziemi podczas postoju. Drugi raz już w Polsce, w okolicach Białegostoku - w straszliwie gęstej mgle, wśród pędzących tirów (miałem nadzieję, że to tylko sen). Trzeci raz - w Markach.
"Warszawa, one hour" - powiedziała Łotyszka. A może to nie była Łotyszka? Ciężko stwierdzić, bo "do widzenia" powiedziała do mnie równie nienaganną polszczyzną.

Wysiadłem, wziąłem swój plecak z bagażnika, poszedłem w stronę miasta.
Niecałą godzinę później piłem już herbatę w swoim domu.

piątek, 24 października 2014

Dookoła Bałtyku 2011 - 7. (FI)

Na następny transport trochę się naczekałem, ale wreszcie - z psychodelicznych pagórków nieopodal Karigasniemi (żadne zdjęcie nie było w stanie oddać tego, jak wygląda granica norwesko-fińska) zgarnął mnie swoim pick-upem Fin ubrany tylko i wyłącznie w swoje spodnie na szelkach. Od razu przypomniały mi się jakże trafne słowa Ingi: "Laponia to Teksas Europy". Faktycznie, poczułem się jak w jakimś amerykańskim filmie.

Dwadzieścia kilometrów to było trochę mało, zważywszy na to, że jeszcze tego samego dnia chciałem się dostać do Sodankyli, ale cieszyłem się, że mogę się wydostać z Karigasniemi. Niestety, dalej nie było już tak różowo - zostałem podrzucony do jakiegoś sklepiku z pamiątkami w samym środku pustki. Przeszedłem jakiś kilometr z moim plecakiem, minąłem jakiś elektroniczny śmietnik? i opadłem z sił. Bardzo, bardzo nie chciałem nocować w tym miejscu, jednak nie jechało zupełnie nic - jak na złość! I właśnie wtedy poznałem nowych towarzyszy mojej wyprawy - lemingi.

Prawdziwe lemingi trochę różnią się od tych znanych z sympatycznej gry komputerowej, chociaż faktycznie mogą zostać uznane za najgłupsze zwierzęta na świecie. Musiałem odganiać małe gryzonie od mojego plecaka. Działały w pojedynkę, jednak nie zawsze uciekały - czasem po prostu stawały na dwóch łapkach i próbowały mnie wystraszyć swoimi gigantycznymi zębami o wielkości kilku milimetrów. Faktycznie - można było się wystraszyć. Choć to i tak nic w porównaniu z tym, gdy jeden z lemingów wszedł na asfalt i próbował wystraszyć tira...
W pewnym momencie zaczęło padać, wyciągnąłem więc dar Norwega - białą kurtkę, która okazała się być kurtko-spodniami. Troszkę przypominała mi kaftan bezpieczeństwa, ale poza tym była rewelacyjna i chętnie podziękowałbym osobiście Norwegowi, gdybym tylko mógł go gdziekolwiek znaleźć. Dwie pozostałe, "polskie" kurtki posłużyły do przykrycia moich rzeczy...
Zaczęło się ściemniać (choć wiedziałem, że do końca i tak się nie ściemni), wziąłem więc swój plecak i postanowiłem dojść tak blisko następnej wioski, jak się da - dzieliły mnie od niej 33 kilometry.
Po około trzech przejechał samochód - pomachałem ręką, ale się nie zatrzymał. Zrezygnowany poszedłem dalej, by za dwoma zakrętami zobaczyć... ten sam samochód, w którym siedział jakiś chłopak ze swoją dziewczyną, oboje bardzo zdziwieni.

- Zastanawialiśmy się, czy to człowiek, czy renifer przy drodze.
- Sugerujecie, że jestem gruby i mam cztery nogi?
- Nie, sugerujemy, że nie powinieneś chodzić w białej kurtce i spodniach, jeżeli chcesz złapać stopa, bo niektórzy mogliby wziąć Cię jeszcze za ducha. Podwieźć cię do Ivalo?

Ivalo? Sto kilometrów dalej? Oczywiście! Skwapliwie skorzystałem z propozycji. Po drodze okazało się, że moi kierowcy pochodzą z Aarhus i słuchają dobrej muzyki. Okazało się też, że nie widzieli jeszcze Efterklang na żywo i bardzo mi zazdroszczą.
Ponadto dowiedziałem się, że raz na siedem lat w Laponii pojawia się dosłownie plaga lemingów. Zgadnijcie kiedy nastąpiła ostatnio? Tak, w 2011.

W Ivalo byliśmy tuż przed pierwszą. Szukałem jakiegoś ładnego, niezalemingowanego miejsca, żeby się przespać - ostatecznie znalazłem jakiś camping, nie do końca legalnie położyłem się pod najbliższym drzewkiem i bezczelnie wpiąłem swój telefon do znalezionego, niezablokowanego gniazdka. Rano zmywałem się dość szybko, ale nie dlatego, że ktoś mnie ścigał z powodu nielegalnego noclegu - było dość późno, a ja według planu chciałem dotrzeć jeszcze tego samego dnia do Rovaniemi.

Wyszedłem na drogę i niespodzianka! Znów zatrzymał się pierwszy samochód, na który machnąłem, a paryski kolega po raz kolejny spojrzałby z niedowierzaniem - camper prowadzony przez emeryta, z przyczepą na łódź z tyłu.
Okazało się, że sympatyczny staruszek jedzie prosto do Rovaniemi. Prosto? No, nie do końca. Wydawał się być bardzo podekscytowany tym, że wziął autostopowicza z Polski - opowiadał o tym, jak był w Krakowie i Lublinie, powiedział kilka słów po polsku. Ciekawostka: pierwszą osobą z Polski, jaką wymienił, był Adam Małysz.
To przejażdżka, którą wspominam bardzo dobrze. Starszy pan zjeżdżał kilkakrotnie z drogi, aby pokazać mi ciekawe miejsca na trasie (do których nieraz trzeba było się dostać wąskimi dróżkami, osoby postronne patrzyły z niepokojem na przyczepę), wziął mnie do muzeum Laponii, a na koniec postawił kawę i naleśniki z moroszką (cloudberries).
Było już trochę po siedemnastej, kiedy poprosiłem o wysadzenie przy wiosce Świętego Mikołaja. Pożegnaliśmy się, a ja przeszedłem przez linię oznaczającą koło podbiegunowe - wróciłem na południową stronę po kilku dniach.

Miałem nadzieję, że zastanę jeszcze Świętego Mikołaja, by prosić go o bezpieczny powrót do domu, ale niestety - tego dnia skończył już pracę. Powłóczyłem się więc po wiosce, natrzaskałem trochę zdjęć...
...i do samego Rovaniemi (osiem kilometrów dalej) podrzuciło mnie pięciu studentów - do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem zmieściliśmy się wszyscy w tym samochodzie.
Podrzucili mnie na jedyny camping w Rovaniemi. Niestety, okazało się, że nie dość, że za samo wejście trzeba zapłacić 20 euro, to jeszcze nie pozwalają nocować bez namiotu. Planowałem zmyć się stamtąd bardzo szybko, jednak to ja zostałem zmyty - olbrzymia ulewa w kilka sekund przemoczyła wszystko, co miałem, nie zdążyłem nawet wyjąć moich trzech kurtek. Ociekając wodą i drżąc z zimna przeszedłem jakieś dwa kilometry na drugą stronę rzeki, a następnie w okolicach centrum handlowego stanąłem na skrzyżowaniu, żeby złapać cokolwiek jadącego dalej. Niestety, przez ponad godzinę nikt się nie zatrzymał, wycofałem się w stronę jakiejś klatki schodowej w bloku. Tam już tak nie wiało, a ja naprawdę zastanawiałem się, czy nie spędzić tam nocy, gdy nagle... kilka metrów dalej zatrzymał się samochód. Wystawiłem głowę.

- To ty łapałeś tutaj stopa do Kemi?
- Nooo, tak, to ja.
- A wiesz, że stoisz w złym miejscu?
- ?!?!! Przecież tutaj jest drogowskaz.
- Tak, ale nikt tędy nie jeździ. Chodź, zabierzemy cię we właściwe miejsce.

No i zabrały. Dwie fińskie dziewczyny w moim wieku podrzuciły mnie zaledwie kilka kilometrów, ale na jakąś całodobową stację benzynową na drodze ekspresowej. Wszedłem do środka, herbata za sześćdziesiąt centów wyglądała dość zachęcająco. Do czasu, gdy do kuchni spod stolika przemknęło coś wyglądającego na wielkiego szczura.

Wyszedłem, by rozejrzeć się za jakimś ładnym miejscem na nocleg. Niewielki lasek obok wyglądał zachęcająco, ale po przejściu paru kroków okazało się, że tkwię po kostki w bagnie. Rozejrzałem się. Po drugiej stronie trasy stał salon samochodowy, a przed nim mały plac zabaw. Szalony pomysł rozwinął się w mojej głowie...
Sprawdziłem godzinę otwarcia - siódma. W porządku. Czyli mogę nastawić budzik na 6.45 i niepostrzeżenie zniknąć, zanim jakieś dzieci się mnie wystraszą. Usadowiłem się wygodnie na piasku pod drewnianą konstrukcją, mając pewność, że jeśli znowu zacznie padać, to przynajmniej nie zmoknę...

Obudziłem się przed dziesiątą, by zobaczyć kilka zdziwionych twarzy zza szyb salonu. Musiałem spać dość twardo, bo przespałem kilka telefonów.
Nie wiedziałem, co się dzieje, ale minutę po przebudzeniu mnie olśniło. Miałem imieniny, a ilość dzwoniących osób pozytywnie mnie zszokowała.
Niestety, wstałem i mocno zakręciło mi się w głowie. Czułem się fatalnie i po krótkich przemyśleniach z bólem serca wykreśliłem z mapy Kuopio. Następnym razem.

Dokulałem się jakoś do Kemi. Zrobiłem porządne zakupy, przebrałem się w czyste ubranie na zapleczu jakiegoś centrum handlowego i kupiłem sobie rybę z frytkami - pierwszy, porządny obiad od czasów Sarnes. Poczułem się nieco lepiej i ruszyłem dalej...
Znów przekonałem się o szybkości jednego z najwspanialszych wynalazków ludzkości - autostopu. Połowę drogi do Oulu pokonałem dzięki życzliwości jedynego kierowcy na trasie, z którym nie mogłem się dogadać w żadnym sensownym języku (a dogadaliśmy się dzięki łamanofińsko-migowo-angielsku). Kilka minut później zgarnął mnie już następny, lekko paranoiczny kierowca, który... "widział mnie wcześniej w Kemi, ale w sumie nie wiedział, czy jestem autostopowiczem, czy przydrożnym złodziejem".
Złoty cytat?
"Hey, I know a word in Polish! SAMICA!"

I znów duża stacja benzynowa, tym razem na przedmieściach Oulu. Ale tym razem nie byle jaka... Spory hotel, olbrzymi, naturalny, geotermalny basen (który wyglądał tak niesamowicie zachęcająco...), sklepy, a przede wszystkim PRYSZNIC. Wskoczyłem do środka z radością, po moim wyjściu zauważyłem łypiącego na mnie groźnie właściciela sklepu. No co? Skąd miałem wiedzieć, że prysznic jest płatny dwa euro?
Znowu króciutka, kilkukilometrowa podwózka i mały przystanek autobusowy. Robiło się magicznie, na różowym niebie pojawił się dużych rozmiarów balon, a choć słońce wyraźnie chyliło się w stronę horyzontu, to wiedziałem, że noc będzie jeszcze biała...

niedziela, 19 października 2014

Dookoła Bałtyku 2011 - 6. (NO)

Kiedy dotarłem z powrotem na parking przy Knivskjellodden, była już prawie 22. Do Sarnes podrzuciła mnie pewna miła para w okolicach trzydziestki.
Pani powiedziała "o, tu chce" i już miałem cieszyć się, że spotkałem Polaków, ale spojrzałem na rejestrację samochodu: Czesi.
W Sarnes okazało się, że znów jest piątka gości - tym razem byli to Niemiec i Austriak (których imion niestety nie zapamiętałem). Postanowili oni odwiedzić najwyższą górę w każdym kraju europejskim. Niestety nie wiem, jak w tym konkretnym momencie wyglądają ich "zdobycze", ale biorąc pod uwagę, że po dwóch tygodniach podróży mieli zaliczone już pięć czy sześć krajów -
chapeau bas!

Tego samego dnia rano sąsiad przyniósł wielkiego łososia, którego złowił dzień wcześniej w Morzu Barentsa - przyjechałem grubo po 22, a ryba wciąż się dopiekała... W końcu Alain stwierdził, że nie ma po co dłużej czekać i rozpoczął się przesympatyczny męski wieczór, przy absolutnie przepysznym łososiu, "piwie z najdalej wysuniętego na północ browaru świata" (tak, oni mają bzika na tym punkcie) i papierosach (jako jedyny niepalący w tym towarzystwie odczułem drobny dyskomfort, gdy "czerwony domek w Sarnes" wypełnił się po brzegi dymem). Zegar biologiczny po raz kolejny zawiódł i położyliśmy się spać w pełnym słońcu, o 2 w nocy.

21 lipca obudziłem się dość wcześnie, żeby zdążyć jeszcze zrobić pranie. Zamierzałem wyruszyć po południu w stronę Lakselv, gdzie czekał już na mnie następny nocleg, jednak kolega z Niemiec przekonał mnie, żebyśmy pojechali jeszcze wspólnie na Nordkapp - ten "turystyczny". Na początku dość ostro się broniłem, mając w głowie fakt, że za sam wstęp trzeba zapłacić ~140 zł. Przekonali mnie jednak argumentem, że wejdę za darmo.

I faktycznie - Arnt podrzucił nas do znaku "Nordkapp 500 m", wysadził nas z samochodu i kazał przejść naokoło. Odeszliśmy od drogi, w pewnym momencie miałem głupie uczucie, że się zgubimy - dookoła pustka, pola pełne kamieni... W końcu jednak zobaczyliśmy jeden pomnik, potem drugi, a później halę Wmieszaliśmy się w tłum turystów, nikt nie zauważył nadprogramowych trzech osób ("nie każdego stać na taki wydatek, średnio pokazuję tę drogę trzem grupom w tygodniu" - Arnt).

Nordkapphallen jest olbrzymie, w środku można znaleźć praktycznie wszystko, co można sobie tylko wymarzyć. Jest kino, które pokazuje kilka razy dziennie panoramiczny film z okolicy ("o, patrzcie, to nasz domek!"), restauracje, puby, hotel, nawet nowoczesna kaplica.
Ekipa palaczy wybrała Taras Królewski - tego dnia chmury były bardzo nisko, po wyjściu na taras mieliśmy nieziemski widok na Morze Barentsa spowite białym całunem... Dziesiątki niemieckich emerytów zostały na górze, zrobiło się tak cicho i... magicznie. Nic dziwnego, że było to ulubione miejsce króla Unii Szwedzko-norweskiej.

Przyszedł czas, by wrócić do Sarnes, a dla mnie ta ciężka chwila, gdy trzeba było wziąć plecak i wyruszyć w stronę Lakselv. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie, pożegnania i można wyruszać na przystanek autobusowy przy opuszczonej szkole.
Minęła godzina...
Druga...
Trzecia...


Po czterech godzinach skapitulowałem. Pierwszy raz w trakcie całej wyprawy. Najpierw Niemiec, a później Alain przyszli, by namawiać mnie na jeszcze jedną noc w Sarnes. Nie opierałem się długo i po kilku minutach wylądowałem na wieczornym grillu.
W tamtym momencie po raz pierwszy miałem okazję przekonać się, co tak naprawdę oznacza fakt, że jestem za kołem podbiegunowym. Druga połowa lipca, słońce razi w oczy, a na termometrze dziesięć stopni... Krótkie spodenki na pewno nie ułatwiały mi tamtych chwil.

Kolejny dzień, kolejna próba. Wstałem stosunkowo wcześnie, żeby mieć więcej czasu na "łapanki". Ponowne pożegnania, ponowne wyjście na przystanek...
Tym razem jednak po dwóch godzinach zatrzymała się czerwona furgonetka. Kierowca był bardzo sympatyczny, postawił mi przejazd przez tunel (wówczas 47 koron), wiele pokazywał i opowiadał o okolicach.
Choćby o promie, na który do 1998 (rok otwarcia tunelu na Mageroyę) trzeba było czekać po sześć godzin. O budynku, który zniknął pod lawiną, o norweskich portach...

Ponownie znajome Olderfjord. Trochę dziwnie się czułem ze świadomością, że tak naprawdę wracam już do domu i są szanse, że nigdy więcej nie zobaczę tych miejsc (jak miało się później okazać - była to nieprawdziwa świadomość)... Pożegnałem się z kierowcą furgonetki, odszedłem kilkaset metrów i wyciągnąłem kolejną kartkę - tym razem już z właściwym celem podróży tamtego dnia, Lakselv. Nie minęło kilka minut i zatrzymała się pani z samochodem wyłożonym w środku kocami. Jak miało się okazać, była profesorem na jakiejś akademii rolniczej - kolejny wykładowca uniwersytecki, który mnie podrzucił.

Droga do Lakselv ma tylko 76 kilometrów, jednak jechaliśmy dość długo, ze względu na... owce wygrzewające się na asfalcie (!) - kolejne zwierzęta, po krowach, łosiach i reniferach, które nieznacznie przedłużyły ilość czasu spędzonego przeze mnie w środkach transportu.
Kilka kilometrów przed Lakselv zatrzymaliśmy się na małe "safari". Samotny renifer stojący na tle wielkiego, słonego jeziora wyglądał niesamowicie, ale niestety mój aparat nie podołał temu zadaniu.

W Lakselv byłem krótko przed 18. Zadzwoniłem do Norweżki, u której miałem nocować, przy okazji zauważając kilka nieodebranych połączeń od różnych osób... Inga wyszła po mnie z krętego, rozległego osiedla domów. Po chwili rozmowy wyjaśniła się zagadka telefonów - Anders Breivik.

Niemiłe uczucia po opuszczeniu Sarnes zostały w pewien sposób stłumione poprzez odnalezienie nowego "domu" - Lakselv. Z chęcią zatrzymałbym się tam na dłużej, jednakowoż następnego dnia Inga wylatywała do Hiszpanii, więc nie miałem takiej okazji.
Nauczyłem się za to wielu norweskich słów (hallo, skjera?), zostałem wieczorem wyciągnięty do norweskiego pubu, gdzie obsiadł nas tłum bliższych i dalszych znajomych Ingi. Poszedłem po piwo, ale skapitulowałem widząc jego cenę (62 korony!). Norweskie koleżanki widząc moją nietęgą minę poczęstowały mnie snusem.
"Próbowałeś kiedyś norweskiego tytoniu?"
"Tak, próbowałem."
"A chcesz spróbować jeszcze raz?"

Norwegowie spożywają tabakę w troszkę odmienny sposób, a mianowicie pakują ją w małe woreczki i umieszczają pod górną wargą. Wrażenia smakowe są dziwne, ale wszystkie pozostałe - niezapomniane. Po pięciu minutach świat nie kiwa się, jak przy alkoholu, a zaczyna się rozpływać. Niestety, "trzeźwość" przychodzi znacznie szybciej, niż w przypadku alkoholu, a odruchy wymiotne trwają dość długo.
Gdzieś po pierwszej wróciliśmy i poszliśmy spać. Inga naszykowała mi królewskie posłanie, kładąc na łóżku dwa materace (!), kołdrę i koc. Leżało się bardzo wygodnie, ale nachodziły mnie jakieś dziwne sny o zamachach, a dodatkowo przyśnił mi się całkiem ładny utwór...
"Dobrze ci się spało?"
"Tak, bardzo dobrze, dziękuję."
"Ostatnio była u mnie impreza, koleżanka uparła się, żeby nocować, więc musiałam ją położyć w tym pokoju razem z innym couchsurferem, skończyło się tak, że uprawiali seks analny na tym łóżku. Wybacz, że mówię ci to dopiero teraz, ale nie mógłbyś zasnąć."

Z tą jakże miłą myślą przemaszerowałem przez osiedle w Lakselv. Odwiedziłem sklep, zaopatrzyłem się w chleb i smarowidło. Z uśmiechem spojrzałem na cenę snusu (chciałem wziąć małe pudełeczko do Polski), z jeszcze większym czym prędzej opuściłem sklep.
Stanąłem tuż za miejscem, w którym kończyło się miasteczko z kolejną kartką - Karasjok. Po chwili dołączył do mnie Francuz w zbliżonym do mnie wieku, który też chciał się tam dostać. "Jako doświadczony autostopowicz" zaczął mi robić wykład, jakie samochody nigdy się nie zatrzymają:
według niego miały być to samochody po pierwsze prowadzone przez emerytów, po drugie campery, po trzecie luksusowe. On mówił, ja trzymałem wyciągniętą rękę. Niczym w kabarecie, zatrzymał się luksusowy camper prowadzony przez dwójkę emerytów. Śmiałem się do rozpuku widząc jego nietęgą minę.

Kilkadziesiąt kilometrów minęło szybko, trójka pozostałych pasażerów pomknęła w stronę Szwecji - ja pozostałem w Karasjok. Tam miałem chyba pierwszy raz większą styczność z językiem lapońskim, który jest jeszcze zabawniejszy od czeskiego.
Przeszedłem most, zjadłem lunch (chleb z HaPa - norweskim kajmakiem - to oryginalne wrażenie smakowe, ale i "część norweskiej tradycji"...), po przejściu dwóch kilometrów wyciągnąłem kciuk. I tutaj niespodzianka, zatrzymał się pierwszy samochód, na który pomachałem.

Pani podrzuciła mnie tylko 15 kilometrów jadąc do pracy, ale było to bardzo ważne 15 kilometrów - ostatnie na norweskiej ziemi. Przejechaliśmy rzekę, przestawiliśmy zegarki o godzinę wprzód i spojrzeliśmy na tabliczkę z napisem "Tervetuloa". Finlandia.

środa, 15 października 2014

Dookoła Bałtyku 2011 - 5. Wonderful Days (NO)

Na kole podbiegunowym spędziłem swoją najjaśniejszą noc do tej pory. Prawie nie mogłem spać ze względu na ilość światła... Szybko jednak okazało się, że Norwegowie nie kłamią - otóż o wiele łatwiej jest przyzwyczaić się do dnia polarnego, niż do nocy polarnej. Po kilkunastu "białych nocach" wróciłem do domu i byłem w stanie zasnąć dopiero o świcie... Nie pytajcie mnie dlaczego - ludzki organizm wciąż potrafi zadziwić.

Dojechaliśmy do Bognes przed jedenastą. Jeden prom - ten, do którego zmierzał Leif - odpływał na Lofoty, a drugi - mój - do Skarberget. Statek już odbijał, jednak "konduktor" dał znak załodze, aby się wstrzymała, gdy zobaczył moją sylwetkę kilkaset metrów dalej. Podbiegł do mnie i powiedział, że jeśli mam ochotę, to mogę popłynąć tym statkiem (następny był za dwie godziny), tylko muszę się pospieszyć, bo nie będą czekać wiecznie. Zrobiło mi się bardzo miło i czym prędzej pobiegłem w stronę statku.

Kiedy dotarłem już do Skarberget, byłem dobrej myśli. Napisałem do Norwega, u którego miałem nocować, że wkrótce u niego będę - w końcu to tak blisko...
...ale niestety, czekałem tam rekordowe SZEŚĆ godzin, zanim ktoś podrzucił mnie do połowy drogi. Potem drugie pół i w Narviku byłem dopiero w okolicach 19.

Moim gospodarzem był Jimmy Anderson. Jest on podróżnikiem niezwykłym, w swoim życiu odwiedził 153 kraje i nie zamierza na tym poprzestać. Wydawał się być dość zdenerwowany rozpadem Sudanu, który nastąpił zaledwie kilka dni wcześniej.
Opowiedział mi o historii Narviku i... muszę przyznać, że to jest coś zupełnie innego, niż historia, którą wpaja się nam, młodym Polakom.
Po pierwsze, starsi mieszkańcy Narviku (delikatnie mówiąc) nie darzą sympatią Aliantów. W trakcie wojny chcieli oni uczynić Narvik mniej atrakcyjnym dla Niemców - bombardowali więc miasto, niszcząc domy, mordując niczemu przecież niewinnych Norwegów.
Po drugie, Narvik miał duże znaczenie strategiczne, bo ten, kto go kontrolował, miał też w ręku szwedzkie dostawy żelaza z Kiruny. Nie muszę mówić o wojskowym znaczeniu tego materiału.
Niemcy zajęli Narvik, Alianci próbowali go odbić, rzucono tam głównie siły francuskie. Plan szedł znakomicie, naziści byli zszokowani. Hitler zaatakował jednak Francję i większość wojsk... wycofała się. Na polu bitwy pozostali tylko Polacy i Norwegowie.
W związku z tym mieszkańcy miasta bardzo cenią sobie Polaków. W samym Narviku jest kilka czysto "polskich" miejsc - pomniki, cmentarze, tablice...

Sam Narvik nie jest oszałamiająco pięknym miastem, ale jego historia jest bardzo krótka (niewiele ponad sto lat). Trzeba jednak przyznać, że znajduje się w niesamowitej okolicy - samo miasto jest nie tylko bramą do Lofotów, ale i bramą na samą, najdziksza północ.

Po długich rozmowach z Jimmym przy żubrówce przyszedł czas na sen. Ja sam byłem zdziwiony - jak to, słońce za oknem, a my idziemy już spać?
Spojrzałem na zegarek i opadła mi szczęka. 1:30.


Rano opuściłem dom Jimmy'ego. Wiedziałem, że będę miał problemy z kolejnym noclegiem, więc postanowiłem dotrzeć na samą północ tak szybko, jak to możliwe, omijając Tromso. Kierując się w stronę przedmieść zauważyłem na wielkim drogowskazie, że jestem bliżej Bieguna Północnego, niż domu.

Jeszcze tego samego dnia dotarłem do Alty. Podrzucił mnie niezwykle uprzejmy kierowca tira, a był to jeden z najprzyjemniejszych przejazdów. Zdziwiłem się, gdy powiedział, że ma 55 lat - nie dałbym mu więcej, niż 40. Opowiadał dużo o swojej pracy, o swojej 29-letniej dziewczynie, o tym, że wkrótce czeka go emerytura i chce przenieść się na Filipiny.
O 22:30 byliśmy w Alcie - dla mnie oznaczało to tyle, że do celu jest już naprawdę niedaleko, wystarczy przetrwać jeszcze tę jedną, jedyną noc... Zjadłem niezwykłą kolację o północy. Uważając na swój zraniony palec (dziękuję ci, konserwo tyrolska) wypakowałem to, co mi wtedy pozostało, usiadłem przy stoliku pod drzewem i mrużąc w oczy w słońcu delektowałem się ostatnimi kęsami polskich zapasów.
To była dość ciężka noc, głównie ze względu na temperaturę. Czekolada, przysiady i bieganie uratowały mnie przed całkowitym zamarznięciem...

O szóstej rano złapałem tira. Jechał do Hammerfest, więc poprosiłem jąkającego się kierowcę o wysadzenie mnie w Skaidi. Spojrzałem tam na mapę - do Honningsvag zostało już naprawdę niedużo, ok. 120-130 kilometrów...

W Skaidi spotkałem bardzo sympatyczną Hiszpankę, Lidię. Okazało się, że wybiera się na Nordkapp, jednak przemieszcza się pociągami i (od Narviku - najdalej wysuniętej na północ stacji kolejowej na świecie) autobusami.
Po krótkiej rozmowie podjechał jej autobus i pożegnaliśmy się. Nie udało mi się przekonać jej do wspólnej podróży autostopem, ale w żartach rzuciła, że możemy się ścigać.
Właśnie wtedy przekonałem się, że autostop to jeden z najszybszych środków komunikacji:
W Olderfjord byłem trzy minuty przed nią.
W Honningsvag to było już dziesięć minut, pomimo tego, że wcale tak szybko stopa nie złapałem... Nie do końca dowierzała, widząc moją ucieszoną minę na parkingu pod sklepem, ale z pewnością była pod wrażeniem.

Po dotarciu na miejsce zadzwoniłem do mojego gospodarza. Nawet w słuchawce telefonu usłyszałem, jak złapał się za głowę. "Nie mówiłem ci, że trzeba wysiąść przed Honningsvag? Już jadę!"
Arnt Egil Skansen mieszkał wówczas w Sarnes, najpiękniejszej miejscowości na świecie. Latem wieś zamieszkana jest przez ok. 30 osób, zimą przez osiem (stan na 2011).
Pomyślałem, że odwiedzenie Norwegii byłoby dla mnie niczym, gdybym nie spędził przynajmniej jednej nocy w małym, czerwonym domku.
To były jedne z najbardziej niesamowitych dni - nie tyle w trakcie wyprawy, co w moim życiu.

Czerwony domek w Sarnes był zamieszkiwany na stałe przez jedną osobę - Arnta. W kwietniu 2010 zamieszkał z nim Alain - najbardziej zakręcony podróżnik na świecie. Do Sarnes trafił po samotnej wędrówce z Helsinek na Nordkapp (a dodam tylko, że wyruszył w styczniu)...
Resztą domowników byli ludzie, którzy wpadali na kilka dni, a często zostawali dłużej. System rotacji gości był w Sarnes dość zaawansowany - rzadko kiedy w domu bywały dwie osoby. Podczas mojego pobytu było ich pięć (choć raz nastąpiła wymiana), a podobno zdarzało się i dwadzieścia...
Co można powiedzieć o samym miejscu? To prawdziwy Raj. Czas płynął tam pięć razy wolniej, nikomu nigdzie się nie spieszyło... Szalone noce i mordercze dni na Największym Zadupiu Świata odmieniły moje życie.

Po dotarciu na miejsce mój organizm odczuł, że nie ma szans, abym tego samego dnia pokonał dwadzieścia kilometrów na piechotę, więc z dwójką gości Arnta - Alexem (Kanadyjczykiem) i Marien (Brazylijką) postanowiliśmy wspiąć się na górę domu Arnta. Naszym łupem padła ta znajdująca się naprzeciwko "happy red house". Gospodarz zachęcał nas do wejścia słowami "lubię usiąść sobie tam na górze, na krawędzi, spuścić nogi w dół i mieć takie uczucie, że zaraz umrę". Faktycznie, już na dwustu metrach widok był niesamowity.

Wieczorem, po pierwszej Sarneńskiej [?] imprezie padłem na łóżko, marząc, by wstać najwcześniej o 12. Ale nie dało rady, następnego dnia miałem próbować zdobyć cel mojej wyprawy...

To był śliczny, lipcowy dzień. Alain powiedział, że to dobry znak, bo czasami idąc te dziewięć kilometrów można się całkowicie pogubić.
Nadszedł czas pożegnań - Alex i Marien próbowali dostać się do Tromso, a ja w przeciwnym kierunku... Do Honningsvag podrzuciła mnie studentka medycyny, z którą nie omieszkałem się szybko zaprzyjaźnić. Potem był jeszcze pan, który podrzucił mnie kilkanaście kilometrów (i wręczył kurtkę przeciwdeszczową, która później okazała się być kombinezonem malarskim). Później sześć kilometrów na piechotę i kolejny samochód, tym razem już tylko dwanaście kilometrów...

W okolicach szesnastej zameldowałem się tuż przy drogowskazie. Uwielbiam komercję - wszyscy pędzą na Nordkapp, gdzie jest olbrzymie centrum turystyczne, restauracje, kina, sklepy z pamiątkami, a nawet kaplica. Wszyscy płacą 150 złotych za wjazd i robią sobie pamiątkowe zdjęcia pod globusem. Tymczasem tuż obok znajduje się półwysep z malutkim pomnikiem, że to właściwie tutaj jest "europas nordligste punkt".

Droga na 'półwysep ostry jak nóż' okazała się być bardzo wymagająca, ale przepiękna.

Każdy kolejny kilometr w upale na 71 stopniu szerokości geograficznej był bardziej morderczy. Podejścia w dół przyjmowałem z obawą, jak poradzę sobie z nimi w drodze powrotnej. Nie miałem dużo bagażu - w lewej ręce kurtka przeciwdeszczowa, którą dostałem od miłego Norwega, w drugiej duża butelka wody.

Aż w końcu zobaczyłem pomnik. I czas jakby na chwilę się zatrzymał.
To była cholernie dziwna myśl, że dalej na północ jest już tylko Spitsbergen (a nie wiadomo, czy jeszcze zaliczać go do Europy) i biegun. Moje serce wypełniła radość i... pustka jednocześnie. Coś we mnie dopominało się, żeby złapać stopa jeszcze dalej na północ, bo to właśnie robiłem przez poprzednie kilkanaście dni. Jednak było to już niemożliwe...
Wpisałem się do księgi pamiątkowej, dedykując dotarcie na przylądek moim rodzicom (w rocznicę ich ślubu), a potem poszedłem zamoczyć nogi w Morzu Barentsa.
49 kierowców, 5 "bezdomnych" noclegów, dziesiątki poznanych ludzi, 3 stracone kilogramy.

Knivskjellodden. 20.07.2011, 18.30.

piątek, 10 października 2014

Dookoła Bałtyku 2011 - 4. (NO)

Ciężko nazwać moje przebudzenie się w Vagsbygd idealnym porankiem. Otrąbił mnie jakiś tir, to wyrwało mnie z płytkiego snu. Cały obolały udałem się do najbliższego sklepu celem uzupełnienia "płynnych" zapasów... Zazwyczaj żywiłem się tym, co zabrałem z Polski i wodą z potoków, jeśli tylko nadawała się do użytku. W Vagsbygd nie dało rady.

Wróciłem do Kristiansand i dwie sympatyczne Włoszki podrzuciły mnie swoją furgonetką do Mandal, wręczając mi na pożegnanie... cytrynę. Nie da się ukryć, spoglądajac na mapę byłem trochę zły na siebie - chciałem dostać się do najdalej wysuniętego na północ punktu Norwegii, a tymczasem znajdowałem się blisko miejsca wysuniętego najdalej na... południe.

Po niedługim czasie oczekiwania złapałem następnego stopa - to był już trzeci tir na mojej trasie. Byłem zachwycony - dzięki podróży dowiedziałem się, że uwielbiam podróżować ciężarówkami! Kierowca bardzo przypominał mi jednego z moich wykładowców, ale porozumiewał się płynnie po norwesku przez telefon - to utwierdziło mnie w przekonaniu, że wykładowca został w Polsce. Godziny mijały jak minuty - była to jedna z najbardziej pozytywnie zakręconych osób, jakie spotkałem w Skandynawii. Spytał, czy dotarłem do Mandal autostopem z Polski, po czym spojrzał z niedowierzaniem i nazwał mnie "tough guy". Uśmiechnąłem się i nie powiedziałem mu, że nie jestem nawet w jednej trzeciej swojej drogi...

W końcu przyszedł czas na pożegnanie, znalazłem się zaledwie 20 kilometrów od Stavanger. Brakującą odległość pokonałem dość szybko, dzięki uprzejmości Karen i Thomasa - kolejnych uroczych "tambylców".

Stavanger... Przyznam szczerze, nie zachwyciło mnie tak bardzo. Owszem, okazało się być bardzo ładnym miastem (jednym z najładniejszych w całej Norwegii), ale do duńskich miasteczek mu bardzo daleko.
Zwiedzanie nie mogło trwać wiecznie, wiedziałem, że muszę wyruszyć w stronę Bergen, jeśli chcę dogonić swój plan wyprawy. Po raz kolejny spotkałem kilku Polaków i... po raz kolejny przyszedł czas na morderczą wędrówkę, tym razem w zwalającym z nóg upale - kto by się tego spodziewał tam, na północy?
Bardzo głodny udałem się na pizzę. W tym momencie pomyślałem, że jeśli mogę pozwolić sobie na rozbijanie się po knajpach w najdroższym kraju na planecie, to nie jest tak źle z moją sytuacją finansową. Później nie jadałem już w takich miejscach.

Po przejściu kilku kilometrów znalazłem coś, co wyglądało mi na względnie dobre miejsce do wyciągnięcia kciuka. I faktycznie, po kilku minutach zatrzymała się pani w średnim wieku, ze swoimi dziećmi. Nie dość, że podrzuciła mnie "zaledwie" 150 kilometrów, to jeszcze zaoferowała nocleg, z czego z chęcią skorzystałem - gorący prysznic po nocy na przystanku autobusowym to jest coś! Z jej okna po raz pierwszy zobaczyłem norweski śnieg...

Rano przyszedł czas, by opuścić wyspę Stord. Pierwszy kierowca podrzucił mnie ledwie parę kilometrów, ale po krótkiej rozmowie okazało się, że jest Słowakiem mówiącym płynną polszczyzną - kolejny dzień z rzędu miałem okazję użyć ojczystego języka.
Po przesiadce dotarłem na przedmieścia Bergen (centrum handlowe zbudowane na fiordzie do dziś mnie zadziwia). Okazało się ono być przepięknym miastem - praktycznie każdy, kogo spotkałem wcześniej, mówił, że Bergen jest najpiękniejszą miejscowością w Norwegii. Zgodziło się... prawie. Bloki na zboczach gór zdecydowanie obniżyły moją ocenę - wcześniej myślałem, że jest to zarezerwowane dla krajów postkomunistycznych. Zniesmaczenie szybko przerodziło się w zachwyt, gdy wszedłem do starego portu. Przycupnąłem z tabliczką najtańszej czekolady na starej ławeczce i pomyślałem, że jeszcze nigdy w życiu nie byłem na wakacjach obfitujących w tak wielką liczbę wrażeń.
Nie mogłem sobie również odmówić przyjemności odwiedzenia miejsca, które jest dla mnie niemal święte - domu, w którym na świat przyszedł Edvard Grieg.

Po kilkugodzinnym zwiedzaniu wydostałem się z Bergen. Po dwóch szybkich przesiadkach trafiłem w dziesiątkę - mój pierwszy camper w trasie był prowadzony przez Szweda, Patricka. Powiedział, że miejscowość, do której się wybiera, jest "pięć godzin na północ". Jak było w rzeczywistości?

Cóż, nie wiedziałem, że da się przejechać sto kilometrów z zaciągniętym ręcznym hamulcem... Kiedy w końcu (!) pojazd odmówił posłuszeństwa, usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Zamiast planowanych pięciu godzin spędziłem z Patrickiem osiemnaście. Na początku mówiliśmy o naszych znajomościach, pomału zeszło na kwestie filozoficzne...
Nigdy w życiu nie rozmawiałem z kimś takim. To było coś niesamowitego. Patrick od trzech miesięcy był bezdomny. A tak naprawdę... sprzedał swoje mieszkanie, kupił campera. W żadnym miejscu nie przebywał dłużej, niż tydzień. Pracował dorywczo - latem jako instruktor surfingu, a gdy miało zrobić się trochę chłodniej, jako nauczyciel angielskiego.
W pewnym momencie powiedział, że on też jeszcze nie był tak daleko na północ - więc obaj przeżywaliśmy jedyną w swoim rodzaju przygodę...
Trzy godziny, w trakcie których mieliśmy dotrzeć do Nordfjordeid przekształciło się w osiem. Tam nasze drogi miały się rozejść, jednak była już północ.

Nie odmówiłem noclegu w camperze.

Następnego dnia rano wymieniliśmy się e-mailami i pojechaliśmy w dwie zupełnie różne strony.
On nad ocean, by uczyć surfingu.
Ja w głąb lądu - dotarłem do Stryn, później zostałem podrzucony "nigdzie", na rozjazd dwóch dróg. W odległości kilku kilometrów wielkie różowe kwiaty ustąpiły miejsca surowej naturze, niewielkim lodowcom i niskiej, przypominającej tundrę roślinności. Chłonąłem ten widok całym sobą, nie mogłem się napatrzeć.

Dotarłem do Otty, a następnie do Trondheim, na przedmieściach którego przeżyłem chwile grozy. Zostałem "wysadzony" na dużej stacji benzynowej. Nie wiedziałem jednak, że narodowym norweskim sportem jest znalezienie trzech kolegów, schlanie się niemal do nieprzytomności, wejście do samochodu i jazda na stację benzynową, gdzie można pokrzyczeć na obsługę. Biedacy bali się otworzyć drzwi, chociaż stacja w teorii była całodobowa...

Siedziałem przy stoliku nieopodal. Po kilku minutach mocno chwiejnym krokiem podszedł do mnie Norweg z wielkim hamburgerem w ręku, usiadł naprzeciwko mnie. To był taki moment, kiedy zastanawiałem się, czy nie powinienem zabezpieczyć swoich rzeczy - wyglądał fatalnie, jakby w każdej chwili miał zwymiotować/wypuścić hamburgera wprost na mój plecak. Na całe szczęście "tylko" wypluł ząb.
I okazało się, że nawet całkowicie pijani Norwegowie mówią płynną angielszczyzną.

Spędziłem pół "nocy" (...było już całkowicie jasno) na stacji. Przysypiałem, więc postanowiłem rozłożyć swój śpiwór na łące obok, na godzinkę. Nie chciałem kłaść się na bardzo długo, bo nadciągające ciemne chmury bardzo mnie niepokoiły... Niestety. Obudziłem się po czterech godzinach, z... całkowicie spalonym od słońca nosem.
Tuż obok miejsca, w którym nocowałem, znajdował się parking dla camperów. Umyłem głowę pod pompą służącą do poboru wody i uciekłem czym prędzej, aby nikt nie naliczył mi opłaty za noc.

Spojrzałem w kalendarz. Był szesnasty lipca.
Siedemnastego lipca wieczorem byłem umówiony z Norwegiem, który mógłby mnie przenocować w Narviku. Spojrzałem na moją niedawno zakupioną mapę - z Trondheim miałem 900 kilometrów. Zważywszy na moją dotychczasową prędkość poruszania się pomyślałem, że nie jest to niemożliwe, ale może być ciężko.

Dwoje kolejnych kierowców (pani, która nie chciała zdradzić swojego zawodu oraz wykładowca Uniwersytetu Trondheimskiego) podrzuciło mnie zaledwie dwadzieścia kilometrów, a zbliżało się już południe. Na szczęście nie stałem długo, po dwudziestu minutach zatrzymał się tir.

Leif, kierowca, musiał dostać się na Lofoty. Dla mnie był to strzał w dziesiątkę, bo oznaczał podróż przynajmniej do Fauske, a więc 675 kilometrów. Po kilku godzinach kierowca odebrał telefon, który nakazywał mu jechać jeszcze dalej na północ, do Bognes.
Pędziliśmy więc na północ, podziwiając coraz dzikszą przyrodę. W końcu przyszedł czas na nocleg - kierowcy ciężarówek mają dość mocno ograniczony czas podróży, więc musieliśmy zatrzymać się szybciej, niż myślałem.

Nie można było wyobrazić sobie lepszego miejsca na spędzenie nocy. Prawdę mówiąc delikatnie zasugerowałem Leifowi, by zatrzymał się właśnie tam...
Koło podbiegunowe.

poniedziałek, 6 października 2014

Dookoła Bałtyku 2011 - 3. Oslo Clouds (NO)

A więc udało się! Wbrew swoim początkowym obawom zdążyłem na prom płynący do Oslo. "Obóz testowy" zakończył się sukcesem, dotarłem do portu na dobę przed wyznaczonym czasem.
Krótko o promie: było to nowe, jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Prom bardziej przypominał luksusowy hotel. Miał dziesięć pięter, a na jego pokładzie znajdowały się bary, supermarket (o dziwo, z najniższymi cenami w Skandynawii), solarium i wiele, wiele różnych innych, dziwnych rzeczy.
Wychodząc na taras widokowy czułem wiatr we włosach, jakiego nie zaznałem jeszcze na żadnym polskim jeziorze. W którą stronę nie sięgnąć wzrokiem - woda po horyzont. Z czasem zaczęły pojawiać się mewy, w oddali pojawiło się wybrzeże Szwecji, a statek przepływał obok licznych, czerwonych domków osadzonych na skałach... Aż w końcu ujrzałem zarys dużego miasta. Oslo.

Teraz, z perspektywy czasu, przechodzą mnie dreszcze.
Dwanaście dni.
Tyle dzieliło dzień, w którym dotarłem do stolicy Norwegii od mojej potencjalnej śmierci.
Włóczyłem się po tych samych miejscach, które widziałem później zniszczone w telewizji. Chodziłem tymi samymi uliczkami, obok tych samych budynków. Gdybym postanowił wybrać się na wyprawę niecałe dwa tygodnie później, nie miałbym żadnych szans.

Jakie temperatury panują w Norwegii? Takie, jakich zdecydowanie się nie spodziewałem - tego dnia w Oslo termometr wskazywał grubo ponad 30 stopni (oczywiście w cieniu). Postanowiłem udać się do najbliższego sklepu w celu zakupienia jakiegoś napoju, ale wyszedłem z niego jeszcze szybciej.
Zaskoczyło mnie również wyluzowanie (jak na tę część Europy) niektórych mieszkańców - niewielkie centrum handlowe w kamienicy miało tylko jedne schody ruchome - prowadzące do góry. Wjechałem za jakąś panią, która zdawała się wiedzieć, co robi. Niespodzianka! Na górze otwarty był tylko jeden sklep, reszta zamknięta na cztery spusty - co prawda można było się tego spodziewać zważywszy na fakt, że robiło się dość późno, jednak... spodziewałem się jakiejś drogi w dół.
Pani również była zaskoczona. Spytaliśmy w sklepie, jak się stamtąd wydostać, powiedziano nam, że musimy... zbiec po ruchomych schodach.
Wybiegłem na Karl Johans Gate. Nie mogłem mieć pojęcia, że w ciągu nadchodzących miesięcy ujrzę tę ulicę jeszcze dwukrotnie, że stanie się jednym z moich ulubionych europejskich deptaków.

Od razu postanowiłem, że wyruszę w stronę Bergen (które bardzo chciałem zobaczyć, a które nie zmieściło się w moim planie), zamiast siedzieć dłużej w stolicy. Zobaczyłem i tak dużo - co prawda nie zdążyłem wybrać się na Holmenkollen, ale... stwierdziłem, że nadarzy się jeszcze okazja.
Wsiadłem więc w metro (ponad 14 zł za bilet jednorazowy!) i patrząc na mapę udałem się tak daleko na zachód, jak tylko się dało. Wysiadłem i pomaszerowałem tam, gdzie moim zdaniem powinienem mieć największe szanse na przedostanie się do Bergen. Spytałem pewnego Norwega o drogę i zostałem przez niego wprowadzony w błąd. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - zostawiłem swój plecak na kolejnym przystanku autobusowym i postanowiłem spytać kolejnych ludzi o drogę.

Spotkałem starsze małżeństwo. To zdarzyło mi się później jeszcze raz, ale byłem w szoku: nie mówili po angielsku! (całkowity szok w Norwegii) Poszli dalej, ale zauważyli mój plecak leżący na przystanku - szczęśliwie naszyłem wcześniej na nim orzełka... Tak więc starsze małżeństwo z Polski zaprosiło mnie do siebie na kolację i udzieliło noclegu.

Następnego dnia zaprowadzili mnie na stację benzynową, z której planowałem dostać się dalej. Niestety, nie miałem wtedy jeszcze mapy i nie wiedziałem, że wybrałem złą drogę. Zamiast bezpośredniej drogi do Bergen przez przypadek wybrałem tę przez Kristiansand i Stavanger...
Kolejna niespodzianka - ze stacji zgarnął mnie polski kierowca tira. Wysadził mnie dwadzieścia kilometrów dalej, skąd podwieźli mnie dwaj... Polacy. Z Drammen zrobiłem następne dwadzieścia kilometrów, później dostałem się do Skien. Na kolejny transport czekałem dość długo - czułem się bardzo zaniepokojony słysząc potężne grzmoty i widząc nadciągającą, czarną chmurę. W pewnym momencie zaczęło bardzo intensywnie wiać i chciałem rozglądać się już za schronieniem, wiedząc, że burza może zaatakować już w każdej chwili. W tym właśnie momencie zatrzymała się czarna furgonetka, z której niemal wybiegł mężczyzna, otworzył mi bagażnik i kazał wskakiwać do środka... Minęło kilka sekund, zanim z nieba lunęły strugi deszczu.

Calin był Rumunem pracującym dla jakiejś firmy kurierskiej. To jedno z moich najdziwniejszych przeżyć na norweskich drogach: cygański techno-folk na pełny regulator, czarna furgonetka, kierowca pijący podejrzane napoje - jeden za drugim. Nie powiem, było dość sympatycznie, a na dodatek okazało się, że Calin również tworzy muzykę. Wymieniliśmy poglądy dotyczące najlepszych programów i okazało się, że korzystamy z tego samego sprzętu.
W końcu dojechaliśmy do Kristiansand. Calin zostawił mi karteczkę z adresem, gdzie miałem się udać za kolejne dwie godziny - jechał dalej, do Stavanger i mógł mnie zabrać...
Niestety, po raz kolejny rzeczywistość stanęła na drodze. Spytałem kilku miejscowych o drogę, każdy podał mi inny adres. Godzina o której miałem stawić się w firmie kurierskiej już minęła, a ja dalej nie wiedziałem, gdzie mam się udać.

Usiadłem na przystanku w niemalowniczej i niesympatycznej miejscowości Vagsbygd. To była druga i ostatnia z chwil, kiedy naprawdę chciałem wracać do domu. W końcu byłem tylko trzysta kilometrów od Oslo, z którego mógłbym wrócić bez najmniejszego problemu... Po raz kolejny zwyciężył jednak hart ducha. Na ławeczce w ciągu pół godziny przeszedłem chyba przez wszystkie możliwe w tamtej chwili emocje, a w mojej głowie powstały dwie nowe piosenki.

Bardzo zmęczony postanowiłem rozłożyć swój śpiwór w miejscu, które wydało mi się najbardziej sensowne - na opuszczonym przystanku autobusowym. Co prawda na betonie bywa trochę twardo, jednak ochrona przed wiatrem i - nadciągającym niechybnie - deszczem była znakomita.

sobota, 4 października 2014

Dookoła Bałtyku 2011 - 2. (DK)

Dania. Słyszałem o niej tak wiele, słyszałem tak wielu artystów z tego kraju. Przyszedł czas, żeby przekonać się na własnej skórze, co tak naprawdę oznacza te magiczne pięć literek.
Z przedmieść Flensburga udało mi się złapać stopa do Vejle, czyli 70 km od Aarhus, do którego planowałem się dostać. Tuż po przekroczeniu duńskiej granicy złapał mnie pierwszy w ciągu wyprawy deszcz... Pani, która mnie podwoziła postanowiła osłodzić mi nieco tę chwilę - powiedziała, że za chwilkę zobaczę swój pierwszy w życiu fiord.
Niestety, duńskie fiordy nie zrobiły na mnie dużego wrażenia.

O Vejle mogę napisać tylko tyle, że spędziłem tam całkiem miłą godzinę w Burger Kingu, podkradając bezprzewodowy internet. Niestety, tam po raz pierwszy zetknąłem się ze skandynawskimi cenami. Zabolało, ale wiedziałem, czego mam spodziewać się dalej.

Trzy minuty czekałem na samochód, który mógłby zabrać mnie do Aarhus. Do tej pory był to absolutny rekord, dlatego mój dobry humor tylko w niewielkim stopniu został zmącony przez panią, która podrzuciła mnie (całkowicie poważnie) do willowej dzielnicy miasta, bo "tam jest dużo ładnych domów, z których można ukraść ciekawe rzeczy - skoro jestem Polakiem"...

Aarhus okazało się być absolutnie przepięknym miastem. Nawet w strugach deszczu doszczętnie moczącego cały mój dobytek, nawet pomimo faktu, że tam, gdzie miałem nocować, nikogo nie było i pół nocy musiałem spędzić na dworcu. Nawet pomimo faktu, że na dworcu przeżyłem chwile grozy, gdy kilkunastu Turków postanowiło pokrzyczeć obok, przez pół godziny. Nawet pomimo faktu, że dworzec został zamknięty o drugiej i centrum Aarhus "nocą" (bo noc była już bardzo jasna) okazało się być miejscem spotkań pijanych dresiarzy, a z ciężkim plecakiem nie da się tak łatwo przemykać wąskimi uliczkami - serce raz podeszło mi do gardła, ale z sytuacji wyszedłem bez szwanku.

Resztę nocy spędziłem na przystanku autobusowym, trzęsąc się z zimna. To był pierwszy z dwóch momentów w trakcie wyprawy, gdy poważnie rozważałem powrót do domu. W końcu nie było jeszcze tak daleko...
"Stety", to nie dla mnie. Po chwilach słabości przebrałem się na przystanku w coś cieplejszego (rozebranie się przy pięciu stopniach celsjusza nie jest łatwe), następnie zacisnąłem zęby, wziąłem mój ciężar na plecy i wyruszyłem w morderczy, kilkukilometrowy spacer, aby dostać się w jakieś "autostopowe" miejsce.
I tutaj kolejny szok - bez problemu znalazłem niemal natychmiast kierowców, którzy jechali do Randers, potem do Aalborga i - na końcu - do Frederikshavn.

Do Frederikshavn dotarłem prawie 24 godziny przed czasem. W okolicach 11.30 miły Litwin zostawił mnie w centrum miasteczka... Był to niezwykle miły kontrast w porównaniu z tym, co przeżywałem zaledwie kilka godzin wcześniej. Słońce po raz kolejny postanowiło mnie przypiec, ale nic sobie z tego nie robiłem - to dla odmiany był chyba najradośniejszy moment w trakcie całej wyprawy. Pomyślałem, że skoro dotarłem nad Kattegat... to nie ma dla mnie już rzeczy niemożliwych.
Doprawdy, musiał być to niezwykły widok, bo widziałem, jak wiele osób patrzy na mnie podejrzliwym wzrokiem - ogromny plecak z tyłu, kilkudniowy zarost, zmierzwione włosy, ciemne okulary i uśmiech od ucha do ucha: tak wyglądałem krocząc po urokliwych uliczkach Frederikshavn. Zakochałem się bez pamięci w duńskich miasteczkach. Nawet uporządkowane, austriackie wioski nie są tak pięknie.

Postanowiłem pochodzić troszkę po okolicy - moją uwagę przyciągnęło wzgórze Pikkerbakken. W myśl zasady, że nie ma już dla mnie rzeczy niemożliwych, zdobyłem je razem ze wszystkimi moimi rzeczami. Po dotarciu na sam szczyt dumny i szczęśliwy zacząłem robić zdjęcia Frederikshavn z góry (to był nieprawdopodobny widok), zdziwiła mnie jednak duża ilość emerytów na górze... Odwróciłem się tylko po to, by zobaczyć, że na samym szczycie jest parking i można bez problemu wjechać samochodem.
Z ciekawostek z tamtego miejsca na uwagę zasługuje również fakt, że gdy szedłem wzdłuż drogi w dół wzgórza, dwóch Niemców w samochodzie najpierw zaczęło głośno krzyczeć na mój widok, a potem... rzucać we mnie truskawkami.

Przyszedł w końcu czas, aby znaleźć jakieś miejsce na nocleg... Po dwóch godzinach znalazłem coś pięknego - myślę, że gdybym nie był skrajnie wyczerpany, nie zadowoliłbym się tym miejscem. Wtedy wyglądało dla mnie lepiej, niż najlepsze łoże z baldachimem. Pośród rzadko rozstawionych drzew znalazł się kawałeczek przestrzeni wyścielony mchem... Dokładnie o kształcie i wielkości mojego śpiwora. Jedynym mankamentem były olbrzymie, pomarańczowe ślimaki biegające dookoła, jednak i ten problem udało się rozwiązać za pomocą dwóch patyków i użycia niewielkiej ilości siły (żaden ślimak nie ucierpiał w wyniku "sprzątania" - zapewniam).

Około 4 nad ranem zostałem obudzony przez przerażający odgłos. Bardzo głośne szczekanie? rżenie? ciężko było mi powiedzieć. Przerażony natychmiast wybudziłem się ze snu, przekonany, że muszę szybko uciekać. Byłem pewien, że odgłosy są sprawką jakiegoś olbrzymiego psa, który znalazł mnie i planował pożreć. Kiedy usiadłem w swoim śpiworze, próbując szybko się z niego wydostać, ujrzałem oddaloną o parę metrów...

...SARNĘ.

Sarenka przyszła zobaczyć, cóż to za niebiesko-pomarańczowe dziwactwo leży w jej ulubionym lesie, po czym oddaliła się truchtem. Niestety, nie zdążyłem sporządzić dokumentacji fotograficznej...
Jako miastowy dzieciak nie miałem zielonego pojęcia, że sarny potrafią wydawać tak przerażające odgłosy. Nie mogłem już zasnąć, więc postanowiłem pójść do miasta i zaczekać na prom. Bardzo dobra decyzja - przeceniłem nieco swój organizm i wcale nie zostało mi dużo czasu, gdy dotarłem do portu. Po raz pierwszy w życiu wszedłem do długiego rękawa, po niedługim oczekiwaniu zostałem wpuszczony na statek.

A więc udało się! Wiedziałem, że dotrę do Oslo, że przynajmniej postawię stopę na norweskiej ziemi.

środa, 1 października 2014

Dookoła Bałtyku 2011 - 1. (PL/DE)

Wszystko zaczęło się w środę, szóstego lipca.
Moją pierwszą wyprawę autostopową rozpocząłem nietypowo - wsiadłem w pociąg do Poznania, by uczestniczyć w koncercie jednego z moich ulubionych zespołów: Portishead. Byłem na miejscu koło piętnastej.

Pierwsza rzecz, jaką zrobiłem po dotarciu do Poznania, to wrzucenie mojego plecaka do skrytki bagażowej i mały spacerek (6,5 km) nad Jezioro Maltańskie.
W drodze liczyłem sobie w głowie finanse... Po dotarciu na miejsce z bólem serca kupiłem bilet na drugą strefę (później miało się okazać, że niepotrzebnie). Paradoksalnie było to jednak dobre rozwiązanie, zważywszy na moje kiepskie samopoczucie tego dnia (i na fakt, że z zimnej Warszawy przyjechałem wprost w 30-stopniowy upał).

Zająłem miejscówkę na górze betonowych schodów, skąd miałem świetny widok na napływających ludzi. Szukałem wzrokiem w tłumie znajomej osoby, która również zadeklarowała się, że przyjedzie na ten występ. Niestety, nie przybyła.

The Poise Rite. Zespół, który do tej pory darzyłem dużą sympatią... Niestety, sympatia gdzieś uleciała, gdy po trzech utworach okazało się, że wszystko brzmi tak samo.
Fleet Foxes. Podobnie do The Poise Rite - praktycznie wszystkie ich utwory brzmią tak samo (choć jest to styl znacznie lepszy). "Mykonos" został przyjęty najbardziej entuzjastycznie przez publiczność - przeze mnie zresztą też.
PORTISHEAD. Zdecydowanie najlepszy koncert w moim życiu, nie mogłem za wiele o nim mówić przez kilka kolejnych dni.

Później... troszkę się pogubiłem - okazuje się, że zabłądzenie w środku nocy w Poznaniu nie jest przyjemnym doświadczeniem. Krążyłem po ciemnych ulicach nie mogąc znaleźć celu, dotarłem na miejsce grubo po drugiej w nocy. Jak miało się to okazać - była to moja pierwsza i ostatnia noc spędzona w hostelu w trakcie moich samotnych wypraw.
Pani w recepcji nakrzyczała na mnie, że nie życzy sobie tak późnych odwiedzin. Po krótkich pertraktacjach wpuściła mnie jednak do środka, gdzie w pokoju spotkałem przemiłego studenta z okolic Szczecina. Wypiliśmy po piwie - posiedzielibyśmy dłużej, jednak on musiał następnego dnia jechać do pracy, na południe - ja zaś na zachód.


Poranek siódmego lipca był wyjątkowo słoneczny i wyjątkowo upalny. Słyszałem o znakomitej stacji benzynowej w Poznaniu, z której można wydostać się w kierunku Berlina, postanowiłem więc tam spróbować swojego szczęścia.
I tutaj pierwsza niespodzianka - nie byłem sam! W drodze na stację spotkałem dwóch studentów, którzy również próbowali przedostać się do stolicy Niemiec, pochodzili oni z Finlandii i z... Singapuru.
Niestety, nie mieliśmy szczęścia - na wielokrotnie opisywanym w internecie przystanku autobusowym przy stacji benzynowej (który został opisany jako jedna z idealnych lokalizacji autostopowych) stał zepsuty samochód... Oznaczało to tylko tyle, że stojąc w tym miejscu byliśmy postrzegani jako zwykłe sępy, które próbują żerować na ludzkiej naiwności ("patrzcie, wykorzystujemy zepsuty samochód, by złapać stopa").
Próbowaliśmy swojego szczęścia zarówno na stacji, jak i na przystanku - w końcu Finowi udało się wydostać z tego miejsca, a reprezentacja polsko-singapurska została na miejscu. Po kilku godzinach nieudanych prób postanowiliśmy podjechać komunikacją miejską do Tarnowa Podgórnego, które nie bez powodu w końcu jednym z największych polskich centrów importu. Niestety, po wyjściu z autobusu (ku niezadowoleniu singapurskiej części wyprawy) okazało się, że jesteśmy w samym centrum wsi, trzy kilometry od trasy prowadzącej na zachód. Odległość nie byłaby wielkim problemem, gdyby nie ciężar na plecach i okrutny żar, sączący się z nieba...
Złapaliśmy następny autobus - i następna przykra niespodzianka, zabłądziliśmy jeszcze bardziej.

Bardzo miła pani, którą spotkaliśmy w owej wsi, zaproponowała nam podwiezienie do głównej trasy - zupełnie nie tak wyobrażałem sobie swojego pierwszego stopa w życiu, ale darowanemu koniowi...
To był dzień, w którym nauczyłem się naprawdę dużo o "łapaniu". Zasugerowałem mojemu nowemu koledze zmianę strategii - przedostanie się do odległych o 25 km Pniew, zamiast od razu do Berlina. I... udało się! Pierwszy samochód zatrzymał się po jednej minucie - starszy pan prowadzący swoją furgonetkę podrzucił nas w dokładnie to miejsce, które zasugerowałem - dużą stację benzynową z postojem dla tirów.
Na kolejne efekty nie trzeba było długo czekać - błyskawicznie udało nam się znaleźć kierowcę ciężarówki, który jechał do Świebodzina. Przeuroczy pan przed czterdziestką powiedział nam, że mamy pecha, bo zwykle jeździ do Berlina - teraz wraca jedynie do domu, za Świebodzinem. Podczas jazdy wymienialiśmy się wiedzą dotyczącą historii Polski i Singapuru...
W końcu - Świebodzin! Już kilka kilometrów przed miastem zostaliśmy powitani przez Pomnik. Niestety, na jednym z najważniejszych rond w kraju (skrzyżowanie dróg krajowych 2 i 3) był słabo widoczny, więc... kierowca objechał rondo jeszcze raz, aby dokładnie nam Go pokazać. Następnie ku naszej uciesze stwierdził, że nie ma nic do roboty, zatem zawiezie nas kolejne 60 kilometrów.

Wysiedliśmy w Rzepinie. 17 kilometrów od granicy RP. Słońce chyliło się już ku zachodowi, ale wciąż mieliśmy nadzieję, że uda nam się dotrzeć do Berlina... Po 20 minutach zatrzymała się para polskich studentów. Okazuje się, że świat jest bardzo mały - byli to dobrzy znajomi brata mojego kolegi ze studiów! Jechali do Holandii, tak więc mogli nas zabrać aż do Berlina. Udało się!

Nie miałem konkretnych planów na Berlin, zostałem więc ugoszczony przez bardzo sympatycznego Niemca, Roberta - był to gospodarz mojego nowego kolegi z Singapuru. Po wymianie kilku historii przyszedł czas na sen...


Ósmy lipca nie przyniósł zmian, jeśli chodzi o pogodę. Wciąż ten sam żar lejący się z nieba, wciąż mnóstwo słońca. To była piękna odmiana po kilkunastu dniach spędzonych w zalanej deszczem Warszawie...
Po krótkim zwiedzaniu Berlina Wschodniego i śniadaniu w gronie niemiecko-polsko-singapursko-greckim przyszedł czas pożegnać się z nowopoznanymi znajomymi, a następnie wyruszyć pomalutku w stronę Hamburga. Postanowiłem dojechać komunikacją miejską tak daleko na północ, jak to tylko możliwe, a potem spróbować swego szczęścia na jakiejś stacji benzynowej.

Szedłem drogą przez stary las, pośród domów. Jedno tylko przykuło moją uwagę - zauważyłem tabliczkę mówiącą, że ulica, którą właśnie idę nazywa się Mauerweg. Zaczęło świtać mi w głowie - czyżby...?
Szybko znalazłem odpowiedź na pytanie - wystającą na dziesięć centymetrów z ziemi, biegnącą wzdłuż drogi niezwykle podłużną stertę kamieni... Jeden z nich szybko znalazł się w mojej kieszeni.

Po przejściu zaledwie 7 km dotarłem na stację benzynową. I tutaj pojawił się pierwszy, nieprzyjemny akcent w trakcie wyprawy, który uświadomił mi, że czasem może nie być tak pięknie.
"Cześć, jedziesz może do Hamburga?"
"Tak, jadę."
"Mógłbym się z tobą zabrać?"
"Jasne, ile płacisz?"

Trzy i pół godziny czekałem, aż pojawi się jakaś dobra dusza, która zabierze mnie do Hamburga "po Bożemu", w sposób, w jaki zabiera się autostopowiczów. W końcu się udało - Niemiec, który wziął mnie ze sobą, okazał się być bratnią duszą, jeśli chodzi o słuchaną muzykę.
"Do you know Portishead?"
"Oh yeeeeeeees! Beth Gibbons is my favourite vocalist, I adore her! Dummy is one of my favourite albums in the entire history of music!"
"Well, I've seen them live recently, like... 2 days ago?"
"What?! Oh you lucky son of a..."

Hamburg. I co dalej? Zaczęło robić się naprawdę późno, a ja musiałem dostać się do Flensburga, przy duńskiej granicy, gdzie miałem już umówiony nocleg z pewnym Niemcem. Przejrzałem dwieście razy plan miasta i udało mi się ustalić w miarę dobre miejsce, pojechałem więc S-Bahnem. Niestety, kompletnie zabłądziłem w miejscowości o wyjątkowo nieniemieckiej nazwie - Quickborn. Ściemniało się coraz bardziej, a ja wciąż nie wiedziałem, gdzie się udać. Spytałem przypadkowego przechodnia moim łamanym niemieckim, jak dostać się na drogę do Flensburga. On spojrzał na mnie z politowaniem i odpowiedział... po angielsku. Powiedział, jak tam się dostać, stwierdził jednak, że jest już za późno na autostop i wskazał również drogę do najbliższego hostelu. Grzecznie podziękowałem i zacząłem zastanawiać się, co dalej. Nie odszedłem jednak stu metrów, kiedy... dogonił mnie i powiedział, że jeśli mam ochotę, to mogę przenocować u niego.
Robin, bo tak miał na imię ów Niemiec - ugościł przypadkowego turystę w taki sposób, że szczęka opadła mi do samej ziemi. Wciąż jestem pod wielkim wrażeniem jego gościnności. Wielkim. Prawdopodobnie słowa nie byłyby w stanie wyrazić mojej wdzięczności za pomoc bezinteresownie zaoferowaną przez Robina i jego mamę.

Rano w drodze do pracy Robin zaprowadził mnie na miejsce, z którego jego zdaniem "łatwo jest złapać stopa do Flensburga" - okazało się, że to dokładnie tam, gdzie chciałem się dostać. Zjazd na autostradę trzysta metrów od jego domu. Nie minęło dziesięć minut i już mknąłem na północ...

 
Design by Wordpress Theme | Bloggerized by Free Blogger Templates | free samples without surveys