Zatrzymało się trzech postawnych motocyklistów. Przygotowany na dziwne możliwości, zrzuciłem plecak i wyprostowałem się, jednak okazało się, że chcą tylko pogadać. Tylko jeden z nich znał angielski i tłumaczył pozostałym, z ich bełkotu rozumiałem tylko "perkele".
Może niegrzeczne było trzymanie wystawionego kciuka podczas rozmowy, ale nie liczyłem na to, że faktycznie coś może się zatrzymać, gdy jest nas czterech na poboczu. Niespodzianka! Zatrzymał się samochód. Chłopak i dziewczyna, na oko dwadzieścia-parę lat. Czarne stroje, włosy do ramion, mnóstwo kolców, makijaż, u chłopaka duży zarost. Motocykliści trochę się zlękli i odjechali, ja wrzuciłem na luzie plecak do samochodu. Chłopak patrzył na mnie spode łba, jednak usiadłem na tylnym siedzeniu całkowicie obojętnie, lekko się uśmiechając. Trochę się zdziwili, ale dwa lata w zespole gotyckim przyzwyczaiły mnie do różnych strojów. Jechali aż do Tampere. Strzał w dziesiątkę.
Koło 23 zatrzymaliśmy się po raz pierwszy, a mi udało się sfotografować pierwszy od wielu, wielu dni zachód słońca.
Wysiedliśmy z samochodu i kierowca podszedł do mnie.
- I'm Mikko. - jego głos był wręcz groteskowo wysoki, a ręka przypominała flądrę. Poza tym dogadywaliśmy się świetnie, reszta podróży minęła nam w rozmowie o fińskich i polskich zespołach metalowych i o 4.30 dotarliśmy na dużą stację benzynową przed Tampere.
Poszedłem na parking dla camperów, upewniłem się, że żadne dzikie zwierzę na mnie nie wyskoczy i jest czysto, a potem położyłem się przy metalowej siatce oddzielającej parking od lasu.
W Tampere byłem w okolicach 13.30. Miałem małą pokusę, żeby udać się do miasteczka o nazwie Nokia, jednak skapitulowałem. Na miejscu zastałem już jakąś parę łapiącą stopa do Helsinek, więc usiadłem na przystanku i grzecznie poczekałem. Kiedy przyszła kolej na mnie, odszedłem kilkadziesiąt metrów od plecaka i wyszedłem zza drzew, by być jak najlepiej widoczny. Co jakiś czas jednak patrzyłem do tyłu i... bardzo dobrze, bo za którymś razem zobaczyłem bezdomnego przypatrującego się moim rzeczom. Podszedłem do niego szybkim krokiem, a ten spojrzał na mnie i... nienaganną angielszczyzną powiedział, że zastanawiał się, do kogo to należy.
W końcu zatrzymał się samochód. W środku młoda para - i to dosłownie! Małżeństwo z trzydniowym stażem, wiozące garnitur z powrotem do wypożyczalni w Helsinkach. Idealnie. Po drodze okazało się, że są zagorzałymi katolikami i większość trasy upłynęła na dysputach o Biblii i chrześcijaństwie w Polsce. Poczęstowali mnie malinami i czymś, co wyglądało jak wiśnie, jednak było wielokrotnie słodsze.
Helsinki! Nie mam pojęcia, co sądzić o tym mieście. Siedmiopiętrowe "kamienice" z wielkiej płyty to jeden z najbardziej osobliwych widoków, jakie miałem okazję widzieć (to samo z pewnym osiedlem - z jednej strony widok na zabytkową część Helsinek, a z drugiej... na oczyszczalnię ścieków). Kontrastowały w dziwny sposób z przepiękną, starą architekturą. Wszystkie napisy na drogowskazach przetłumaczono również na szwedzki - odetchnąłem z ulgą, bo dzięki temu wiedziałem, gdzie mam iść.
W porcie się pogubiłem i przez przypadek poszedłem najpierw do starej części. Kiedy już się zorientowałem, gdzie mam iść, w moich nogach było już kilka kilometrów więcej i nic nie szło tak łatwo. W końcu jednak znalazłem właściwą drogę nad brzegiem Zatoki Fińskiej. I to właśnie w tamtym miejscu po raz pierwszy w życiu podrywał mnie lekko podpity gej.
- Fehrbfvanhmvnbfahkwjilngbjhavf!
- Nie mówię po fińsku.
- Mówię, że te torby wyglądają na strasznie ciężkie. - tutaj delikatnie pogłaskał mnie po ramionach. - Daj, poniosę ci. - zaczął głaskać mnie po plecach.
- Bardzo dziękuję, ale poradzę sobie bez problemu.
- Ojej, spokojnie, nie jestem żadnym złodziejem ani nic! No widzę, jak się męczysz, pomogę ci, co ty na to?
- Dziękuję. Nie.
- Idziesz na prom?
- Tak. Płynę do Tallina.
- O tej porze?
- Tak, jeszcze kursują.
- Wiesz co, nie wydaje mi się. Chodź do mojego mieszkania, wezmę ci rzeczy, będzie naprawdę fajnie...
Dodajmy do tego niski głos (który w założeniu miał być chyba pociągający) i twarz w odległości dziesięciu centymetrów...
W końcu jednak udało mi się oswobodzić (upewniłem się najpierw, że nic nie zginęło mi z kieszeni - okazało się jednak, że pan miał prawdopodobnie czysto towarzyskie zamiary).
W porcie okazało się, że promy do Tallina kursują 24 godziny na dobę, ale pan "nie-wydaje-mi-się" na pewno zapomniał mi o tym powiedzieć.
Plan był prosty - mam gorączkę, więc w Tallinie nie wyciągam już kciuka, tylko idę na PKS do Warszawy. Wiedziałem, że wysiądę z promu o 23, a pierwszy autobus odjeżdża o 6. Przygotowany na najgorsze, zszedłem na ląd.
Ale najgorszego wcale nie było. Tallin jest piękny i nie mogę się już doczekać, by do niego wrócić. Pomijając kilku estońskich dresów, którzy śmiali się z moich bagaży, mam tylko i wyłącznie dobre wspomnienia. Przespacerowałem się na polecaną przez Arnta starówkę i opadła mi szczęka.
Niewiele polskich miast może konkurować z Tallinem.
Zatrzymałem się w pobliskim fast-foodzie na pyszny koktajl z mango, a potem postanowiłem udać się na Lastekodu 46. Dworzec autobusowy.
Przeszedłem przez przypadek obok amerykańskiej ambasady. Mój organizm nie wyrabiał i musiałem zatrzymać się praktycznie naprzeciwko budynku, ale szybko założyłem plecak i ruszyłem, gdy zobaczyłem, że w moją stronę idzie strażnik, trzymając rękę na kaburze. Pewnie wziął mnie za jakiegoś szpiega, bo kto normalny wałęsa się przy amerykańskiej ambasadzie z ogromnym plecakiem o drugiej w nocy?
W końcu. Lastekodu. Położyłem swoje rzeczy na opuszczonym przystanku autobusowym i odetchnąłem z ulgą. Nie będzie już dużo więcej dźwigania. Wtedy też zauważyłem, jak ciepło jest tej nocy... Wcześniej tak bardzo marzłem, nawet maszerując z plecakiem. Tam? Prawdopodobnie najcieplejsza noc w życiu spędzona w całości na dworze.
Ktoś mi się przypatrywał. Po chwili podszedł do mnie pewien człowiek i zaczął mówić coś po estońsku. Otworzyłem szeroko oczy, nie miałem pojęcia o czym do mnie mówi. Spojrzał i spróbował po rosyjsku... Ja próbowałem angielskiego, niemieckiego, francuskiego. W końcu udało nam się dogadać w rosyjsko-migowym (zresztą, kolejne 24 godziny miały się okazać dla mnie niezwykłym odkryciem - rozumiem rosyjski!). Rosjanin zaprosił mnie do pobliskiego baru na kapuśniak z pomidorami. Zrobiło mi się miło i poszedłem, a on usiadł naprzeciwko mnie. "No zamów!". Aha. Czyli takie zaproszenie.
W końcu nastał upragniony świt i dworzec został otwarty. Wszedłem, a tu niespodzianka - jedyne międzynarodowe połączenia to te do Rygi i Sankt Petersburga... Na dodatek autobus do Rygi odjechał pięć minut temu. Cierpliwość to cnota - kupiłem bilet na następny autobus do Rygi i czekałem na ławeczce.
W końcu nadjechał upragniony autobus. Pełen wypas - wi-fi, klimatyzacja, a w pokładowym telewizorze teledysk... Faith No More?! To wyglądało zbyt pięknie i zastanawiałem się, gdzie jest haczyk. Po kilku minutach straciłem wątpliwości - po Faith No More nastąpiła Rihanna, Britney Spears, Lady Gaga i jakieś rosyjskojęzyczne gwiazdki.
Troszkę się zdrzemnąłem w autobusie, ale wysiadłem w porę. Moje pierwsze spostrzeżenie? Dworzec autobusowy w Rydze jest sto razy bardziej zadbany, niż Dworzec Zachodni w Warszawie (a przy okazji trzy razy większy). Zobaczyłem, że na górze jest prysznic i oczywiście od razu pobiegłem. Mina trochę mi zrzedła, gdy zobaczyłem cenę - trzy łaty... Tym niemniej jednak z chęcią skorzystałem.
Kolejna niespodzianka - bilet do Warszawy okazał się być... stosunkowo tani. Bilet normalny kosztuje około 60 złotych, nie wspominając już o studenckim.
Oddałem bagaż do przechowalni i postanowiłem zobaczyć jeszcze kawałeczek Rygi. Nogi niestety daleko mnie nie zaniosły. Znalazłem kościół, chciałem wejść do środka i poprosić o bezpieczny powrót do domu. Nic z tego. Czwarty kościół w trakcie wyprawy i czwarty zamknięty na cztery spusty.
Tuż przy dworcu znajdują się olbrzymie hale targowe, a stragany rozciągają się znacznie, znacznie dalej. Pośród nich stoją beczkowozy z kwasem chlebowym. Poprosiłem sprzedawcę o duży kubek Kvassu i momentalnie poczułem, że to jedna z najlepszych inwestycji w trakcie tej wyprawy. Zastanawiałem się, czy kupić całą butelkę i wziąć do Polski. W tym momencie zaczęła się olbrzymia ulewa. Ludzie wręcz panikowali, czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Sprzedawcy zamknęli się razem z beczkowozami. "No tak" - pomyślałem w tym momencie - "ktoś na górze podjął decyzję za mnie". Po kilku minutach jednak się rozpogodziło i wszystko wróciło do normy. Bez namysłu wziąłem butelkę.
Wszedłem do hali, by zrobić jakieś zakupy na drogę i łezka zakręciła mi się w oku po raz kolejny. Tak pamiętałem halę nieopodal swojego domu w połowie lat 90., zanim ją zamknięto. Spacerując przez ten malutki skrawek Rygi miałem wrażenie, że cofnąłem się trochę w czasie. Łotwa nie zdążyła odrzucić tyle radzieckiego "dziedzictwa", co choćby Estonia, czy Polska.
Wybiła godzina. Wziąłem swoje rzeczy i pomaszerowałem na odpowiednie stanowisko, a po dłuższej chwili podjechał autobus.
- Sergjbenrjhwvfmjrg? - spytała mnie ładna Łotyszka pakująca rzeczy do bagażnika.
- Warszawa. - odpowiedziałem.
Nakleiła coś na moim plecaku i położyła go prawie na wierzchu.
- Dziękuję. - wyszczerzyła do mnie zęby, a ja zacząłem się zastanawiać, kiedy raz usłyszałem to słowo wypowiedziane tak poprawnie. Fin, który podrzucił mnie do Rovaniemi, mówił nieźle, ale czegoś brakowało. Inga nie miała zielonego pojęcia, jak to wymówić. Pani z wyspy Stord próbowała...
Cała wyprawa stanęła mi przed oczami, gdy drzemałem w autobusie. Budziłem się trzy razy - pierwszy raz w Wilnie, aby choć postawić stopę na litewskiej ziemi podczas postoju. Drugi raz już w Polsce, w okolicach Białegostoku - w straszliwie gęstej mgle, wśród pędzących tirów (miałem nadzieję, że to tylko sen). Trzeci raz - w Markach.
"Warszawa, one hour" - powiedziała Łotyszka. A może to nie była Łotyszka? Ciężko stwierdzić, bo "do widzenia" powiedziała do mnie równie nienaganną polszczyzną.
Wysiadłem, wziąłem swój plecak z bagażnika, poszedłem w stronę miasta.
Niecałą godzinę później piłem już herbatę w swoim domu.
Może niegrzeczne było trzymanie wystawionego kciuka podczas rozmowy, ale nie liczyłem na to, że faktycznie coś może się zatrzymać, gdy jest nas czterech na poboczu. Niespodzianka! Zatrzymał się samochód. Chłopak i dziewczyna, na oko dwadzieścia-parę lat. Czarne stroje, włosy do ramion, mnóstwo kolców, makijaż, u chłopaka duży zarost. Motocykliści trochę się zlękli i odjechali, ja wrzuciłem na luzie plecak do samochodu. Chłopak patrzył na mnie spode łba, jednak usiadłem na tylnym siedzeniu całkowicie obojętnie, lekko się uśmiechając. Trochę się zdziwili, ale dwa lata w zespole gotyckim przyzwyczaiły mnie do różnych strojów. Jechali aż do Tampere. Strzał w dziesiątkę.
Koło 23 zatrzymaliśmy się po raz pierwszy, a mi udało się sfotografować pierwszy od wielu, wielu dni zachód słońca.
Wysiedliśmy z samochodu i kierowca podszedł do mnie.
- I'm Mikko. - jego głos był wręcz groteskowo wysoki, a ręka przypominała flądrę. Poza tym dogadywaliśmy się świetnie, reszta podróży minęła nam w rozmowie o fińskich i polskich zespołach metalowych i o 4.30 dotarliśmy na dużą stację benzynową przed Tampere.
Poszedłem na parking dla camperów, upewniłem się, że żadne dzikie zwierzę na mnie nie wyskoczy i jest czysto, a potem położyłem się przy metalowej siatce oddzielającej parking od lasu.
W Tampere byłem w okolicach 13.30. Miałem małą pokusę, żeby udać się do miasteczka o nazwie Nokia, jednak skapitulowałem. Na miejscu zastałem już jakąś parę łapiącą stopa do Helsinek, więc usiadłem na przystanku i grzecznie poczekałem. Kiedy przyszła kolej na mnie, odszedłem kilkadziesiąt metrów od plecaka i wyszedłem zza drzew, by być jak najlepiej widoczny. Co jakiś czas jednak patrzyłem do tyłu i... bardzo dobrze, bo za którymś razem zobaczyłem bezdomnego przypatrującego się moim rzeczom. Podszedłem do niego szybkim krokiem, a ten spojrzał na mnie i... nienaganną angielszczyzną powiedział, że zastanawiał się, do kogo to należy.
W końcu zatrzymał się samochód. W środku młoda para - i to dosłownie! Małżeństwo z trzydniowym stażem, wiozące garnitur z powrotem do wypożyczalni w Helsinkach. Idealnie. Po drodze okazało się, że są zagorzałymi katolikami i większość trasy upłynęła na dysputach o Biblii i chrześcijaństwie w Polsce. Poczęstowali mnie malinami i czymś, co wyglądało jak wiśnie, jednak było wielokrotnie słodsze.
Helsinki! Nie mam pojęcia, co sądzić o tym mieście. Siedmiopiętrowe "kamienice" z wielkiej płyty to jeden z najbardziej osobliwych widoków, jakie miałem okazję widzieć (to samo z pewnym osiedlem - z jednej strony widok na zabytkową część Helsinek, a z drugiej... na oczyszczalnię ścieków). Kontrastowały w dziwny sposób z przepiękną, starą architekturą. Wszystkie napisy na drogowskazach przetłumaczono również na szwedzki - odetchnąłem z ulgą, bo dzięki temu wiedziałem, gdzie mam iść.
W porcie się pogubiłem i przez przypadek poszedłem najpierw do starej części. Kiedy już się zorientowałem, gdzie mam iść, w moich nogach było już kilka kilometrów więcej i nic nie szło tak łatwo. W końcu jednak znalazłem właściwą drogę nad brzegiem Zatoki Fińskiej. I to właśnie w tamtym miejscu po raz pierwszy w życiu podrywał mnie lekko podpity gej.
- Fehrbfvanhmvnbfahkwjilngbjhavf!
- Nie mówię po fińsku.
- Mówię, że te torby wyglądają na strasznie ciężkie. - tutaj delikatnie pogłaskał mnie po ramionach. - Daj, poniosę ci. - zaczął głaskać mnie po plecach.
- Bardzo dziękuję, ale poradzę sobie bez problemu.
- Ojej, spokojnie, nie jestem żadnym złodziejem ani nic! No widzę, jak się męczysz, pomogę ci, co ty na to?
- Dziękuję. Nie.
- Idziesz na prom?
- Tak. Płynę do Tallina.
- O tej porze?
- Tak, jeszcze kursują.
- Wiesz co, nie wydaje mi się. Chodź do mojego mieszkania, wezmę ci rzeczy, będzie naprawdę fajnie...
Dodajmy do tego niski głos (który w założeniu miał być chyba pociągający) i twarz w odległości dziesięciu centymetrów...
W końcu jednak udało mi się oswobodzić (upewniłem się najpierw, że nic nie zginęło mi z kieszeni - okazało się jednak, że pan miał prawdopodobnie czysto towarzyskie zamiary).
W porcie okazało się, że promy do Tallina kursują 24 godziny na dobę, ale pan "nie-wydaje-mi-się" na pewno zapomniał mi o tym powiedzieć.
Plan był prosty - mam gorączkę, więc w Tallinie nie wyciągam już kciuka, tylko idę na PKS do Warszawy. Wiedziałem, że wysiądę z promu o 23, a pierwszy autobus odjeżdża o 6. Przygotowany na najgorsze, zszedłem na ląd.
Ale najgorszego wcale nie było. Tallin jest piękny i nie mogę się już doczekać, by do niego wrócić. Pomijając kilku estońskich dresów, którzy śmiali się z moich bagaży, mam tylko i wyłącznie dobre wspomnienia. Przespacerowałem się na polecaną przez Arnta starówkę i opadła mi szczęka.
Niewiele polskich miast może konkurować z Tallinem.
Zatrzymałem się w pobliskim fast-foodzie na pyszny koktajl z mango, a potem postanowiłem udać się na Lastekodu 46. Dworzec autobusowy.
Przeszedłem przez przypadek obok amerykańskiej ambasady. Mój organizm nie wyrabiał i musiałem zatrzymać się praktycznie naprzeciwko budynku, ale szybko założyłem plecak i ruszyłem, gdy zobaczyłem, że w moją stronę idzie strażnik, trzymając rękę na kaburze. Pewnie wziął mnie za jakiegoś szpiega, bo kto normalny wałęsa się przy amerykańskiej ambasadzie z ogromnym plecakiem o drugiej w nocy?
W końcu. Lastekodu. Położyłem swoje rzeczy na opuszczonym przystanku autobusowym i odetchnąłem z ulgą. Nie będzie już dużo więcej dźwigania. Wtedy też zauważyłem, jak ciepło jest tej nocy... Wcześniej tak bardzo marzłem, nawet maszerując z plecakiem. Tam? Prawdopodobnie najcieplejsza noc w życiu spędzona w całości na dworze.
Ktoś mi się przypatrywał. Po chwili podszedł do mnie pewien człowiek i zaczął mówić coś po estońsku. Otworzyłem szeroko oczy, nie miałem pojęcia o czym do mnie mówi. Spojrzał i spróbował po rosyjsku... Ja próbowałem angielskiego, niemieckiego, francuskiego. W końcu udało nam się dogadać w rosyjsko-migowym (zresztą, kolejne 24 godziny miały się okazać dla mnie niezwykłym odkryciem - rozumiem rosyjski!). Rosjanin zaprosił mnie do pobliskiego baru na kapuśniak z pomidorami. Zrobiło mi się miło i poszedłem, a on usiadł naprzeciwko mnie. "No zamów!". Aha. Czyli takie zaproszenie.
W końcu nastał upragniony świt i dworzec został otwarty. Wszedłem, a tu niespodzianka - jedyne międzynarodowe połączenia to te do Rygi i Sankt Petersburga... Na dodatek autobus do Rygi odjechał pięć minut temu. Cierpliwość to cnota - kupiłem bilet na następny autobus do Rygi i czekałem na ławeczce.
W końcu nadjechał upragniony autobus. Pełen wypas - wi-fi, klimatyzacja, a w pokładowym telewizorze teledysk... Faith No More?! To wyglądało zbyt pięknie i zastanawiałem się, gdzie jest haczyk. Po kilku minutach straciłem wątpliwości - po Faith No More nastąpiła Rihanna, Britney Spears, Lady Gaga i jakieś rosyjskojęzyczne gwiazdki.
Troszkę się zdrzemnąłem w autobusie, ale wysiadłem w porę. Moje pierwsze spostrzeżenie? Dworzec autobusowy w Rydze jest sto razy bardziej zadbany, niż Dworzec Zachodni w Warszawie (a przy okazji trzy razy większy). Zobaczyłem, że na górze jest prysznic i oczywiście od razu pobiegłem. Mina trochę mi zrzedła, gdy zobaczyłem cenę - trzy łaty... Tym niemniej jednak z chęcią skorzystałem.
Kolejna niespodzianka - bilet do Warszawy okazał się być... stosunkowo tani. Bilet normalny kosztuje około 60 złotych, nie wspominając już o studenckim.
Oddałem bagaż do przechowalni i postanowiłem zobaczyć jeszcze kawałeczek Rygi. Nogi niestety daleko mnie nie zaniosły. Znalazłem kościół, chciałem wejść do środka i poprosić o bezpieczny powrót do domu. Nic z tego. Czwarty kościół w trakcie wyprawy i czwarty zamknięty na cztery spusty.
Tuż przy dworcu znajdują się olbrzymie hale targowe, a stragany rozciągają się znacznie, znacznie dalej. Pośród nich stoją beczkowozy z kwasem chlebowym. Poprosiłem sprzedawcę o duży kubek Kvassu i momentalnie poczułem, że to jedna z najlepszych inwestycji w trakcie tej wyprawy. Zastanawiałem się, czy kupić całą butelkę i wziąć do Polski. W tym momencie zaczęła się olbrzymia ulewa. Ludzie wręcz panikowali, czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Sprzedawcy zamknęli się razem z beczkowozami. "No tak" - pomyślałem w tym momencie - "ktoś na górze podjął decyzję za mnie". Po kilku minutach jednak się rozpogodziło i wszystko wróciło do normy. Bez namysłu wziąłem butelkę.
Wszedłem do hali, by zrobić jakieś zakupy na drogę i łezka zakręciła mi się w oku po raz kolejny. Tak pamiętałem halę nieopodal swojego domu w połowie lat 90., zanim ją zamknięto. Spacerując przez ten malutki skrawek Rygi miałem wrażenie, że cofnąłem się trochę w czasie. Łotwa nie zdążyła odrzucić tyle radzieckiego "dziedzictwa", co choćby Estonia, czy Polska.
Wybiła godzina. Wziąłem swoje rzeczy i pomaszerowałem na odpowiednie stanowisko, a po dłuższej chwili podjechał autobus.
- Sergjbenrjhwvfmjrg? - spytała mnie ładna Łotyszka pakująca rzeczy do bagażnika.
- Warszawa. - odpowiedziałem.
Nakleiła coś na moim plecaku i położyła go prawie na wierzchu.
- Dziękuję. - wyszczerzyła do mnie zęby, a ja zacząłem się zastanawiać, kiedy raz usłyszałem to słowo wypowiedziane tak poprawnie. Fin, który podrzucił mnie do Rovaniemi, mówił nieźle, ale czegoś brakowało. Inga nie miała zielonego pojęcia, jak to wymówić. Pani z wyspy Stord próbowała...
Cała wyprawa stanęła mi przed oczami, gdy drzemałem w autobusie. Budziłem się trzy razy - pierwszy raz w Wilnie, aby choć postawić stopę na litewskiej ziemi podczas postoju. Drugi raz już w Polsce, w okolicach Białegostoku - w straszliwie gęstej mgle, wśród pędzących tirów (miałem nadzieję, że to tylko sen). Trzeci raz - w Markach.
"Warszawa, one hour" - powiedziała Łotyszka. A może to nie była Łotyszka? Ciężko stwierdzić, bo "do widzenia" powiedziała do mnie równie nienaganną polszczyzną.
Wysiadłem, wziąłem swój plecak z bagażnika, poszedłem w stronę miasta.
Niecałą godzinę później piłem już herbatę w swoim domu.